Przez uchylone okno do środka salonu wpadały nieśmiało promienie zachodzącej powoli nad miastem żarówki. Późne popołudnie przechodziło w wieczór. Podszedłem do okna i wychyliłem się nieco. Szum ulicy majaczył z daleka jak zwykle, klaksony trąbiących aut przyklaskiwały zgiełkowi miasta. Niebo nad metropolią zaczynało rozkładać swoją ciemnogranatową płachtę, a słońce zachodziło już rozświetlając coraz mniej intensywnie ciemno-bordowe dachy domów stojących jeden przy drugim wzdłuż mojej ulicy. Tamtego wieczoru byłem dość zmęczony po pracy i nie miałem najmniejszej chęci ruszać się nigdzie z domu. Jakimś cudem jednak udało mi się wykrzesać resztki sił i wyjść. Zamówiłem taksówkę i oto kilkadziesiąt minut później znalazłem się nad rzeką. Chciałem odpocząć. Wreszcie nie musiałem już sprawdzać stert faktur w biurze i wydzwaniać po kolei do kierowników z każdej piekarni, której całą sieć kupiłem kilka lat temu. To prawda, zarabiałem nieźle i narzekać nie mogłem. Rozwijałem swoją firmę stopniowo, od wielu lat sumiennie pracując na sukces, który udało się osiągnąć. Ale ostatnio zmęczony tym wszystkim byłem i niemal codziennie wieczorem jeździłem nad rzekę, na bulwar, żeby po prostu odpocząć. *
Neony kafejek rozświetlały bulwar. Gdzieś w tle szumiało miasto. Ale ja tym razem nie chciałem znowu zasiąść przy stoliku w pubie. Wolałem odetchnąć i gwar metropolii zostawić za sobą. Usiadłem na drewnianych schodkach, tuż przy rosnących obok trzcinach nad samym brzegiem rzeki. Na chodniku postawiłem butelkę piwa, które kupiłem po drodze w spożywczaku na Powiślu. I choć wieczór powoli zaczynał rozkładać się nad miastem, to lipcowy żar lał się jeszcze z nieba. To już na szczęście nie był taki upał jak ten w ciągu dnia. Kilka chwil później księżyc na granatowej płachcie nieba szczerzył się znów na całe to cholernie zmęczone tym gorącym dniem miasto. Rozejrzałem, się wokół. Po wodnej tafli płynęła spokojnie gondola z młodą parą. Facet, który stał na czubie gondoli w zielonej koszulce polo i jasnej czapce z daszkiem, pstrykał młodej parze foty. Zapewne do albumu dla nowożeńców. I kiedy spojrzałem przed siebie raz jeszcze w kierunku rzeki, zobaczyłem stojącą nieco w oddali barkę. Z dochodzących z daleka dźwięków wydedukowałem szybko, że zrobili z tej stojącej tuż nad brzegiem rzeki pływającej łajby lokal rozrywkowy. Spokojnie siedziałem dalej na schodkach, które były jeszcze ciepłe od promieni świecącej przez cały dzień żarówy nad miastem. Podniosłem z krawężnika swoją butelkę z bursztynowym napojem. Wziąłem tęgiego łyka. Z kieszeni swojej zmiętej trochę już koszuli wyjąłem paczkę Chesterfieldów. Wyjąłem jednego papierosa i zapaliłem. Przez dłuższą chwilę paliłem spokojnie, aż w końcu siedząc tu, nad brzegiem rzeki poczułem w pewnym momencie zapach zbliżającej się nocy. Parę chwil później usłyszałem z daleka stukot obcasów. Spojrzałem w kierunku stojących wzdłuż bulwaru lamp, które rozświetlały przestrzeń nad rzeką. O gorący asfalt stukała swoimi obcasami idąca wzdłuż bulwaru dziewczyna. Jej swobodnie opadające na ramiona długie blond włosy mogły robić wrażenie. Błyszczały te jej włosy w świetle świecących lamp ponad chodnikami bulwaru. Dziewczyna szła w moją stronę. Jakby wiedziała, że czekam na to aż ktoś uprzyjemni mi chwile kontemplacji nad rzeką. Nie minęła minuta, a już była kilkanaście metrów ode mnie. I spojrzałem na nią raz jeszcze. Seledynowa sukienka z cekinami majaczyła z oddali. Pomyślałem, że zaraz mi gdzieś pójdzie i nie będzie wcale musiała długo czekać aż ktoś inny do niej zagada. - Hej! Dokąd idziesz w ten ciepły wieczór? – pierwsze wypowiedziane do niej zdanie jakoś nie bardzo błyskotliwie mi wyszło. A wtedy ona spojrzała na mnie i przechyliła głowę trochę w bok, jakby patrząc w skupieniu kto też tym razem postanowił się do niej odezwać. Bo o tym, że z pewnością nie byłem dzisiaj pierwszym facetem, który do niej zagadał wiedziałem doskonale. I ujrzałem po chwili chyba najładniejszy uśmiech z tych wszystkich uśmiechów różnych jakie miałem okazję oglądać w ciągu ostatnich kilkunastu tygodni. A może i kilku miesięcy nawet. Nie wiedziałem czy ten akurat uśmiech to będzie ten. Ten uśmiech, uśmiech z gatunku tych szczerych, pięknie szczerych, prawdziwych uśmiechów. Taki uśmiech, który miałem nadzieję ujrzeć od dawna. Ładna była. Ładna, a kiedy jeszcze popatrzyło się nieco dłużej na tę jej mieniącą się w blasku latarni buzię, można było odnieść wrażenie, że oprócz piękna zewnętrznego może mieć i osobowość w porządku. Nie wyglądała na jakąś tam pierwszą lepszą lalę z miasta, która wystroiła się w seledynową sukienkę i ruszyła na wieczorny podryw bulwarem w poszukiwaniu typa w Bentleyu. Do typów w Bentleyach nic nie mam. Sam przecież miałem swojego w garażu. Ale dziewczyny dla których liczy się tylko fura, skóra i komóra zawsze mnie irytowały. - Nie idę donikąd! – odkrzyknęła mi odpowiadając na moje pytanie. Wiedziałem, że być może nie będzie mi tak łatwo poznać bliżej tej dziewczyny. Ale nie zamierzałem się poddać. - Niemożliwe. Każdy z nas przecież dokądś podąża. – odpowiedziałem spokojnym tonem w głosie. Uśmiechnęła się do mnie raz jeszcze i odgarnęła zręcznym ruchem dłoni swoje włosy na bok. - Dokąd idę…? A dlaczego cię to tak ciekawi? - Bo aura, którą wokół siebie roztaczasz ożywia cały bulwar. – odpowiedziałem. Jeszcze jeden uśmiech otrzymałem za komplement w jej stronę. Kolejny punkt dla mnie, na to wyglądało. - Ach tak… - podeszła do mnie po chwili. Teraz, kiedy podeszła bliżej byłem już w stu procentach pewien, że mi się podoba. Bardzo. - Dokładnie tak! A tak się składa, że ja bardzo lubię seledynowy kolor – dodałem. - W takim razie, skoro już mnie tu zatrzymałeś, może poczęstujesz mnie papierosem? - Proszę bardzo – wyjąłem z kieszeni paczkę Chesterfieldów. Wzięła jednego, odpaliłem jej, zaciągnęła się. Po chwili wyjęła ze swojej niewielkich rozmiarów torebki puszkę coli light. - Gorąco dziś, prawda? – napomknęła. - Prawda. - Ale ty… Ty mi nie wyglądasz na kogoś, kto źle znosi upały. Czy może się mylę? - Szczerze mówiąc, mam już upałów trochę dość. Bo który to już dzień takiej pogody? Piąty, szósty? - Chyba siódmy, ale mnie też ciężko się już doliczyć. A w ogóle to… Żaneta jestem – wyciągnęła w moją stronę dłoń. Podałem jej rękę. - A ja Dż., miło mi cię poznać. - Mnie ciebie też, Dż. – i znów uśmiechnęła się do mnie, tak prawdziwie. - A więc dokąd szłaś? - Wracałam do… do domu. Znudziło mnie już picie drinka w samotności w pubie nad rzeką. Spotkałam się wcześniej z koleżanką. Ale już poszła. I postanowiłam wrócić. - Czyli jednak udało mi się. - odpowiedziałem. - Co takiego? - Udało mi się urozmaicić komuś czas. – jakoś tak zbyt pewnie nieco to powiedziałem. Ale i pewność siebie się przydaje. Częściej niż rzadziej. - Hm... Może i ci się udało, kto wie. - Kto wie, co będzie dalej. - Słucham…? – chyba mnie nie zrozumiała, ale prawdę mówiąc i ja sam siebie niezupełnie już rozumiałem. Jej urok na moment mnie zdekoncentrował i zacząłem filozofować. - Kto wie co będzie dalej – powtórzyłem – Od tego wiele zależy. - Co dokładnie masz na myśli? - Choćby to, że od tego co będzie dalej zależy chwila obecna. To czy za moment spędzimy czas przyjemnie czy nie, zależy w sumie tylko od nas. Zdecydowanie coś przekombinowałem. Ale Żaneta uśmiechnęła się. - Powiedzmy, że rozumiem....hm… Masz zatem jakieś propozycje jak ten czas spędzić? Przez moment się zastanawiałem. Patrząc na mieniącą się w blasku świecącego księżyca granatową taflę rzeki wymyśliłem w końcu, że zaproszę ją na drinka do tej barki, która stała w oddali. Dźwięki muzyki dobiegającej z tego lokalu sprawiały, że człowiek nabierał chęci na rzucenie się w wir nocy. - Chodźmy na drinka - zaproponowałem. - Dokąd? - Tam, niedaleko. Do tej barki nad brzegiem. Przez chwilę jeszcze przeskanowała mnie wszerz i wzdłuż. Jakby chcąc upewnić się, czy jestem w porządku gościem. - Okej, chodźmy. Co pijesz? Bo wiesz… ja lubię pinacoladę z wódką… Wyglądało na to, że tej nocy nie będziemy się nudzić. * Parę chwil później staliśmy już przy niewielkim pomoście, po którym wchodziło się na barkę. Na drugim brzegu rzeki majaczyły kołyszące się gałęzie drzew przy dzikiej plaży. Pod płachtą nocy nad miastem przez chwilę gapiłem się na most w oddali. Co jakiś czas przejechał po nim autobus wypełniony po brzegi wracającymi jeszcze z pracy ludźmi. Spojrzałem na świecące nad barką lampki w różnych kolorach. Wyglądały zupełnie jak te świąteczne. I na neon z imponujących rozmiarów zielonym napisem „Czilaut”. Tak bowiem nazywał się ten lokal nad rzeką. Żaneta po chwili dokończyła palić swojego drugiego już papierosa, po czym wzięła mnie za rękę i powiedziała: - Wejdźmy do środka! Nie protestowałem. Ruszyliśmy pewnym krokiem na pomost i po chwili otworzyliśmy drzwi lokalu. Z głośników dobiegały dźwięki spokojnej piosenki jazzowej, a powietrze wypełniał zapach grilla i dymu papierosowego. Okazało się, ze serwują tutaj także obiady i kolacje. Za ladą znajdował się imponujący barek, a kolorowe butelki poustawiane jedna za drugą na półkach pod lustrem mieniły się w świetle lampek wiszących nad półkami. Tworzyło to przyjemny nastrój. Za barem natomiast była ściana. Za ścianą chyba kuchnia, bowiem co chwilę wychodził stamtąd facet w białym fartuchu i w czapce na głowie, żeby zapytać barmana na który stolik będzie teraz zamówienie. Przy barze stały drewniane ławy, ustawione równolegle do siebie przy których popijało swoje drinki i piwo kilka osób. Lokal jak na tą porę o dziwo nie był zanadto wypełniony. - Usiądźmy tam, pod ścianą, okej? –Żaneta wskazała mi dość przytulnie wyglądające miejsce trochę z dala od drewnianych ław.
Tym razem to ja wziąłem ją za rękę i ruszyliśmy w kierunku sofy przy której stał obszerny stolik. Na ścianie wisiał obraz z wizerunkiem Marylin Monroe. Przypominał mi nieco malarstwo Picassa. Pełno kolorów, niezbyt wyraźnie namalowana twarz Marylin. Ale Picasso to jednak nie był. Usiedliśmy na sofie, a po chwili podszedł do nas kelner i zapytał co zamawiamy. Dla Żanety zamówiłem pinacoladę z wódką, dla siebie ciemne piwo. Kelner ruszył w kierunku baru, my z Żanetą natomiast rozsiedliśmy się wygodnie na sofie. I przez dłuższą chwilę po prostu na siebie patrzyliśmy nie wypowiadając ani jednego słowa. W tle rozbrzmiewała z wiszących na ścianach głośników kolejna jazzowa piosenka.
- Jak ci minął ten upalny dzień? – zapytała mnie po chwili.
- Pracująco – odpowiedziałem.
- A co ciekawego robisz w pracy?
- Ostatnio to głównie zajmuję się stertami.
- Czym?
- Stertami faktur, dokumentów… Takie tam biurowe zajęcia – starałem się nie angażować za bardzo w rozmowę na temat pracy.
- Rozumiem… to pewnie ciekawe.
- Wiesz… Nie bardzo.
- A co w zasadzie tam robiłeś? – Żaneta kontynuowała naszą rozmowę dalej.
- Gdzie?
- Tam, na schodkach przy bulwarze.
- Delektowałem się zachodem słońca. A później podziwiałem księżyc.
- Widziałeś mnie z daleka, prawda?
- Jak to?
- Kiedy szłam. Zauważyłeś mnie.
- Pewnie. Nie sposób było cię nie zauważyć w tej sukience.
Żaneta uśmiechnęła się i w tym momencie podszedł do nas znów kelner, który postawił na stoliku drinka dla Żanety i dla mnie kufel ciemnego piwa. Niemal od razu wzięliśmy po łyku.
- W zasadzie to trochę śmieszne…
- Co takiego? – zapytałem.
- Mieszkam tu od urodzenia, a jeszcze nigdy tu nie byłam.
- Ja też jeszcze nigdy tu nie byłem.
- Przechodziłam obok tego miejsca już mnóstwo razy, ale jakoś nigdy nie udało mi się tu wstąpić.
Wziąłem kolejnego łyka swojego bursztynowego napoju. Żaneta natomiast znów przechyliła szklaneczkę z pinacoladą, a później jeszcze raz i jeszcze i po chwili jej pinacolady już nie było.
- Zamówię sobie jeszcze jednego – powiedziała.
- Zamówię ci… - powiedziałem.
- Nie! Za drugiego zapłacę już ja!
- W porządku – zgodziłem się.
Żaneta pstryknęła palcami na kelnera i trzeba przyznać, że wyszło jej to zadziwiająco profesjonalnie. Jeszcze nigdy nie widziałem kobiety, która by z taką wprawą pstrykała palcami. Pojawił się po chwili kelner.
- Słucham, co będzie tym razem? – zapytał.
- Poproszę jeszcze raz pinacoladę.
- Proszę bardzo. Czy coś jeszcze dla pana? – zapytał mnie chłopak młodszy ode mnie o jakąś dekadę.
Widać było, że jest w tym dobry. Wykazywał pewien profesjonalizm kiedy pytał o zamówienie, pewnego rodzaju dystans. I wydawał się być przy tym niezwykle uprzejmy. Ale tak na serio, nie sztucznie.
- Nie, ja na razie dziękuję – odpowiedziałem, bowiem mój kufel z piwem był jeszcze do połowy pełny.
Żaneta chyba się rozluźniła. Zaczęła jakby lekko się bujać w rytm jazzowej piosenki siedząc na sofie.
- Umiesz tańczyć? – zapytała mnie.
- Umiem. Ale w lokalach nie tańczę.
- Dlaczego?
- Jakoś tak…
- Rozumiem, niech ci będzie. Ale ja zatańczę, okej?
- W porządku.
I kiedy z głośników rozbrzmiewała kolejna jazzowa, spokojna piosenka Żaneta wstała z sofy, wzięła zręcznym ruchem dłoni swoją pinacoladę w szklance i weszła na niewielki podest na środku sali, tuż obok drewnianych ław. Kołysała w rytm muzyki swoimi biodrami, spokojnie popijając drinka. Spojrzenia wszystkich osób znajdujących się w lokalu powędrowały wprost na nią. Spojrzałem po chwili przez niewielkie okienko. Barka kołysała się na wodzie, a srebrny placek na granatowym niebie wciąż świecił szczerząc się dalej na całe miasto.
* Było już dobrze po północy kiedy wyszedłem na dziób łajby żeby zapalić papierosa. Stanąłem przy rozłożonych tutaj na niewielkim podeście leżakach, tuż obok skrzynek po coca-coli. Zapaliłem papierosa i po prostu gapiłem się bezwiednie na taflę płynącej wartko rzeki. Księżyc wciąż śmiał się z nas wszystkich tam na górze, a po chwili zrobiło się jakoś chłodniej. Poczułem powiew wiatru na twarzy, a po chwili zaczął padać letni deszcz. Mżawka wygoniła mnie z powrotem do środka lokalu. Wziąłem jeszcze kolejny łyk swojego drinka. Żaneta skutecznie zareklamowała wcześniej pinacoladę. Po chwili wszedłem z powrotem na salę. I wtedy ich zobaczyłem. Obok Żanety która siedziała na naszym przytulnym siedzisku tuż pod wiszącym obrazem Marylin, siedział typ w ortalionowej kurtce znanej marki sportowej. Typ którego facjata nie należała do tych z gatunku przyjaznych. Typ o dość szerokich barach. Coś do niej mówił i po chwili podał plik banknotów. Stałem przez moment i po prostu patrzyłem z daleka na tę sytuację. Po chwili typ w ortalionowej kurtce o szerokich barach wstał i zupełnie bez słowa ruszył w kierunku wyjścia. Kiedy mnie mijał nawet na mnie nie spojrzał. Ja na niego też starałem się już nie gapić. Żaneta dostrzegła mnie z daleka kiedy wciąż stałem przy wejściu. Pomachała do mnie ręką. Podszedłem do niej i zapytałem: - Kto to był? - Nikt. Parsknąłem tylko śmiechem. Piwo i pinacolada robiły swoje. - A czego „Nikt” od ciebie chciał? – kontynuowałem. Spojrzała na mnie z nieco smutną miną. - To… to tylko dawny znajomy. - Dawny znajomy… - Tak… Napijmy się jeszcze. I zmieńmy temat… – zaproponowała. Byłem za bardzo zmieszany tą sytuacją żeby zmienić temat. Usiadłem obok niej i wziąłem tęgiego łyka swojego ciemnego piwa. - Niby to nie moja sprawa, ale… powiedz szczerze. Kto to był? I co ci dał? Widziałem chyba plik banknotów – powtórzyłem pytanie. I tym razem domagałem się bardziej konkretnej odpowiedzi. Żaneta spojrzała mi prosto w oczy. I to jej spojrzenie wydawało się być już tym razem nieco bardziej szczere niż przed chwilą. - Chyba widziałeś? A może ci się coś przywidziało? – odpowiedziała mi z ironią w głosie, po czym niemal od razu wychyliła resztkę swojego czwartego już drinka z pinacoladą. W tym momencie już wiedziałem, że ona nie jest prawdopodobnie tą za którą się podaje. Nie pracuje w branży ubezpieczeń, o czym opowiadała mi wcześniej tego wieczora. Wtedy gdy zamawiałem jej trzeciego drinka z pinacoladą. Nie mieszka w kawalerce na Gocławiu. I zapewne nie bierze udziału w castingach do reklam telewizyjnych. I w momencie w którym się poznaliśmy dziś wcześniej nad rzeką, w momencie kiedy podeszła do mnie w tej swojej seledynowej sukience nie wracała prawdopodobnie wcale ze spotkania z koleżanką. I może nawet wcale nie nazywa się Żaneta. - Nie przywidziało mi się. Powiesz mi kto to? – odparłem. Przez moment nastała cisza. Muzyka w tle przycichła i zza niewielkiego okienka przy którym siedziałem słychać już było tylko szum miasta w oddali. - Co ty sobie myślałeś, co? – rzuciła w moim kierunku zupełnie innym tonem w głosie niż ten, który miała dotychczas. Szybko otrzeźwiałem. - Nie rozumiem… – odpowiedziałem. - Chyba nie myślałeś, że świetna blondyna w seledynowej kiecce spacerująca samotnie bulwarem o tej porze wraca na serio ze spotkania ze swoją psiapsiółką. Popatrzyłem na nią spokojnie. I wtedy tylko westchnąłem. - I co, nadal ci się podobam, czy już mniej? – zapytała. - Podobasz. Ale po tych trzech godzinach odkąd cię poznałem wciąż nie wiem kim jesteś. - A kim mogę być do cholery?! Jak ci się wydaje..? Wziąłem jeszcze jeden łyk swojego piwa, po czym odstawiłem kufel na bok. - Chodź, przejdziemy się – powiedziałem spokojnym tonem w głosie. - Dokąd? - Na spacer. Chodźmy stąd. Chwilę później przeszliśmy po chyboczącym się pomoście prowadzącym z barki na brzeg. Żaneta wyjęła z torebki papierosa i zapaliła. Szliśmy spokojnym krokiem przechodząc przez bulwar w stronę ulicy, która o dziwo i o tej porze tętniła jeszcze energią. Po chwili znaleźliśmy się na cichej uliczce na Powiślu. Gdzieniegdzie spacerowali po chodnikach weseli studenci, z daleka słychać było odgłosy muzyki dobiegające z klubów nad rzeką. A wokół tego wszystkiego, tego miejskiego tygla pełnego szumu i nocnego zgiełku świeciły się ze stojących wokół sklepów neony, które rozświetlały swoim blaskiem całe miasto. Reklamy, billboardy i to wszystko co tworzyło metropolię. Wszystko to było tuż przed nami i wokół nas, wszędzie gdzie tylko spojrzeliśmy. Popatrzyłem znowu na Żanetę. Jej twarz mieniła się w blasku neonów i świecących ponad nami latarni. - Popatrz – powiedziała do mnie. - Na co? – zapytałem. - Popatrz w górę. Księżyc jest dzisiaj chyba większy niż zwykle. Spojrzałem w górę. Na niebie wciąż świecił księżyc, który rzeczywiście wydawał się jakby większy niż zazwyczaj. - Rzeczywiście, masz rację. - No widzisz, tym razem powiedziałam prawdę – odpowiedziała z ironią w głosie gasząc papierosa o przystankową wiatę, którą mijaliśmy. I wtedy Żaneta się do mnie uśmiechnęła. Coś jeszcze powiedziała, ale jej dźwięczny głos zniknął gdzieś w tym momencie w szumie przejeżdżających ulicą aut. Przeszliśmy przez przejście dla pieszych, a po chwili szliśmy już krętą uliczką pomiędzy starymi kamienicami. Chwilę później znaleźliśmy się w niewielkim parku. Nad nami majaczyły konary wysokich drzew. Ich gałęzie bujały się spokojnie na nocnym wietrze. W parku nie było absolutnie nikogo i tylko nasze kroki słychać było na żwirze parkowej alejki. Zauważyłem ławkę. - Usiądziemy na chwilę? - zaproponowałem. - Nie, nie tutaj – w jej głosie chyba pierwszy raz usłyszałem niepewność. - Wszystko okej? – zapytałem. Popatrzyła na mnie i złapała za rękę. - Jesteś bardzo miły, wiesz. Jej głos przybrał w tym momencie jakby zupełnie inny ton. - Cieszę się. W tym momencie podeszła do mnie bliżej. Po chwili poczułem na swoim policzku miękki pocałunek. Było to nieco dziwne, nigdy nie zdarzyło mi się, aby pierwszy pocałunek od nowopoznanej dziewczyny był właśnie taki. W policzek. Cóż, Żaneta wydawała się być dziewczyną nieco charyzmatyczną. I nie znałem jej przyzwyczajeń. Jej emocji, reakcji na pewne rzeczy. Nie znałem jej, po prostu. - A co to? – zapytałem i uśmiechnąłem się. - To… nic takiego. Taki tam… - …pocałunek? - Coś w tym rodzaju - odpowiedziała, a jej policzki mieniły się w poświacie świecącego nad nami pyzatego placka. Ruszyliśmy dalej i przeszliśmy już niemal całą główną alejką parku, która wyprowadziła nas na skąpany w świetle przystankowego billboardu chodnik. Gwiazdy lśniły na niebie roztaczając wokół wiszącego księżyca jasną smugę. - Poczekaj, muszę zapalić – powiedziała. Stanęliśmy za przystankiem autobusowym. Żaneta, a może i nie Żaneta wyjęła z torebki paczkę Rothmansów. Poczęstowała mnie. - Zapalisz? - Dzięki, chętnie. Wyjąłem z paczki jednego, podała mi zapalniczkę. Było mi już wszystko jedno kim ona właściwie jest. Zaciągnęliśmy się pierwszym dymkiem, po czym spojrzeliśmy na siebie. Zapanowała chwila niezręcznej ciszy, po której roześmialiśmy się, zupełnie spontanicznie. - Przyjemnie tu, prawda? Miasto nocą ma swój urok – powiedziałem. - Tak… Jest bardzo przyjemnie... I odniosłem wrażenie jakby ona chciała mi w tym momencie coś ważnego powiedzieć. Ale nie powiedziała. Staliśmy dalej przy przystanku. A ja nie chciałem już Żanety o nic pytać i niczego wiedzieć. Bo chyba wszystko już wiedziałem. I po chwili przeszedł mi przez myśl pomysł zaproszenia jej do siebie. Tak, wsiądźmy w zamówionego Ubera i po prostu jedźmy do mnie. Obejrzyjmy film i po prostu pobądźmy razem. I nawet nie róbmy niczego więcej, delektujmy się chwilą i nocą. I w tym momencie, kiedy znów ruszyliśmy spokojnym krokiem przez tę ulicę, oświetloną stojącymi wzdłuż latarniami, a ja kreśliłem już w myślach plan jakby tu zaprosić Żanetę do siebie- wtedy właśnie za przystankiem autobusowym zatrzymało się przejeżdżające granatowe Audi A8. Otworzyły się boczne drzwi. Z auta wyszły dwie dziewczyny. Krótkie, plisowane sukienki, obcasy, zarzucone niedbale na ramiona torebki i krótkie skórzane kurtki. Brunetka z długim warkoczem, która wyszła z drzwi od strony pasażera podeszła do nas i robiąc balona ze swojej gumy do żucia krzyknęła w naszą stronę: - Żaneta! Gdzie ty się szwędasz dziewczyno?! Już się martwiliśmy! Dzwonię i dzwonię do ciebie, a ty nie odbierasz tego cholernego telefonu! Wsiadaj! Spojrzałem na nią nieco zdezorientowany, zupełnie zaskoczony. Spojrzałem na tę wesołą, uśmiechniętą i miłą dziewczynę, z którą tak przyjemnie mi się jeszcze kilkadziesiąt minut temu rozmawiało i piło piwo w barce nad rzeką. Na tą Żanetę, która chyba chciała mi coś powiedzieć tutaj, dosłownie przed chwilą zaciągając się powoli swoim Rothmansem. Ale wszystko wskazywało na to, że już mi nie powie. Druga dziewczyna w rozpuszczonych bujnie blond włosach i w krótkiej skórzanej kiecce zagadnęła mnie: - A ty, kochasiu, gdzie tak łazisz po nocy, co? Miasto już idzie spać, może ty też lepiej idź. Żaneta po chwili podała rękę tej niezwykle rozgadanej pannie i razem z nią ruszyła w kierunku granatowego Audi. Z jej dłoni wypadł niedopalony Rothmans. Szły razem, spokojnym krokiem. Żaneta nie protestowała. Odniosłem wrażenie, że w sumie to chyba ucieszyła się, że to granatowe auto tu podjechało. - Przepraszam cię, muszę już iść! – odwróciła się jeszcze w moją stronę i właśnie te słowa rzuciła mi na do widzenia. Nie było sensu, żebym o cokolwiek pytał. Prawie wszystko stało się jasne. Stałem i po prostu patrzyłem jak wsiadają do auta, z którego kierowca nie wysunął nosa choćby na sekundę. Boczne drzwi samochodu zamknęły się po chwili i granatowe Audi odjechało z piskiem opon. Patrząc jak ciemnogranatowe auto znika na światłach za skrzyżowaniem dopaliłem jeszcze papierosa i po chwili zgasiłem go o przystankową wiatę. Spojrzałem w górę. Na niebie wciąż błyszczały gwiazdy i świecił się księżyc. Ale ten świetlny spektakl gwiazd tam na górze jak i ten tutaj, ten z mieniących się wokół neonów metropolii nie był już tak intensywny. Tak radosny, kojący i przynoszący ulgę. Był po prostu zwyczajny. Po chwili ruszyłem dalej ulicą. Przeszedłem pomiędzy starymi kamienicami, których ściany mieniły się wciąż w blasku świecących neonów. Doszedłem pewnym siebie krokiem na postój taksówek. Wsiadłem do pierwszego stojącego na postoju Mercedesa, a na pytanie kierowcy „dokąd?” odpowiedziałem spokojnym tonem w głosie po prostu: - Do domu. Taksówkarz nie pytał o nic więcej. Po prostu zapalił silnik i ruszyliśmy. Chwilę później wyjechaliśmy z Powiśla. Spoglądałem przez szybę na mieniące się w światłach billboardów miasto i nie myślałem już o Żanecie. Księżyc w górze wciąż śmiał się wśród gwiazd w swym blasku. Wszystkie osoby i wydarzenia opisane w tym opowiadaniu są fikcyjne, a ich ewentualna zbieżność z rzeczywistością może być jedynie przypadkowa.
Arkadiusz Olszewski - (ur. 1982), z wykształcenia dziennikarz, z zamiłowania autor opowiadań i wierszy. Fan literatury, kina i koszykówki. Prowadzi bloga „Pan Pisarzyna” o tematyce literacko-lifestylowej ( www.panpisarzyna.wordpress.com ) Opowiadania publikował w kwartalniku o sztuce „Presto”, w miesięczniku „Helikopter” prowadzonym przez Ośrodek Postaw Twórczych we Wrocławiu, w kwartalniku literackim „Re-Wiry” prowadzonym przez Związek Literatów Polskich (oddział w Poznaniu), oraz w Dwutygodniku Literacko-Artystycznym „Pisarze.pl”.