top of page

Miłość komputera

Antoni Grycuk

Stary komputer zaniemógł. Szum, wycie wiatraka, bzyknięcie i koniec. Nic dziwnego, miał już trzy lata, staruszek. Wystawiłem więc go na wyciągniętych rękach za okno, zamknąłem oczy, odmówiłem komputerową modlitwę i puściłem z ósmego piętra. Odleciał w procesorowy niebyt. Stałem przy oknie, nie za bardzo wiedząc co ze sobą zrobić. Komputera już nie miałem, telewizora dawno też nie, książek nie czytałem, więc pozostało mi wpatrywanie się w świat. Z zamroczenia wyrwało mnie pukanie do drzwi. – Kogo licho niesie? – spytałem, otwierając drzwi. – Panie kochany, przyszłam panu podziękować – powiedziała kobieta z miną, jakby złapała Pana Jezusa za bosą stópkę. – A za cóż to? – Skrzywiłem się. – Mój mąż szedł do kolegów na libację, właśnie odkręcił flaszkę, postawił ją na chodniku, aby zapalić papierosa, i pański komputer spadł na flaszkę. Jak to zobaczył, rzucił papierosa i pobiegł do pobliskiego kościoła, aby się modlić. – Ale… – To dzięki panu! Mąż mówi, że to cud, że go nie zabiło. Powiedział, że resztę życia spędzi bogobojnie! – Ale… – Jestem tak bardzo panu wdzięczna! – Chwyciła mnie za ramiona i pocałowała prosto w usta. – Mój zbawicielu! Dwie godziny później wyszedłem z domu dumny i blady. Ja, wielki informatyk, zbawiciel alkoholików, nadzieja umęczonych, szedłem kupić sobie nowy komputer. Jakiś przechodzień gryzł znaczek Apple’a, nieco wyżej roiło się od symboli systemu operacyjnego Microsoftu, a na niebie świeciło coś podobnego do ikonki Gadu-Gadu. Przydrożne reklamy kusiły znamienitymi markami. Ale dla mnie był tylko jeden święty Marek, a właściwie święta marka: to Hewlett Packard. Wszedłem więc do marketu komputerowego i od razu skierowałem się do stoiska z laptopami. Niestety, nie wziąłem z domu okularów, owładnięty słowami kobiety sprzed dwóch godzin.

I tak, niedowidząc, przed oczami miałem takie notebooki jak: Ell (czy to ten wydawca prasy dla kobiet?), Sus (zdaje się to nawiązanie do aktywności fizycznej), Cera (czyżby coś o urodzie?), Hujowiej (tego raczej nie chciałem), Piano (aż dziw, że są firmy aż tak wielobranżowe), nawet był jakiś wyprodukowany na Nowo czy coś. Jednak na końcu był mój producent: HP. HP… HP…….. Westchnąłem tylko głęboko i poprosiłem o moje marzenie. W domu go odpaliłem. Cichutki jak alkoholik z flaszką denaturatu. Włączyłem przeglądarkę. Wyświetliła mi się strona reklamowa HP. Kliknąłem. Ale w tym momencie zaczęło się! Notebook zawył wentylatorem, zamrugał wszystkimi diodami, błysnął kamerką i wyświetlił na ekranie napis najbardziej romantyczną czcionką, Times New Roman: Kocham Cię, Antosiu! Ajlowjucię! Zamarłem. Czyżby to wirus? Chwyciłem więc mojego służbowego pandrive’a i jak najszybciej zainstalowałem antywirusa. W tym momencie jeszcze bardziej zaszumiało i ikonka antywirusa pękła, a po chwili rozsypała się na drobny pył. Przeraziłem się, bo który wirus może mieć takie możliwości, taką siłę? Wtem ekran znów zamigotał i pojawiło się wyświetlone zdjęcie przedstawiające negatywny wynik badania na obecność HIV, a obok napis: Nie potrzebujemy antywirusa, jestem czysty, twój HP. Złapałem mocniej myszkę, ale w tym momencie ona sama zaczęła mi jeździć pod dłonią. Chciałem wyświetlić stronę, jak pozbyć się wyjątkowo groźnych wirusów. Już wpisałem na pamięć adres, ale zauważyłem, że zamiast polskiej strony jest wprowadzona nazwa w obcym języku, innymi literami. Zerknąłem na prawy dolny róg ekranu i ustawiona była klawiatura w języku chińskim. I zamiast strony z przepisami na wyleczenie komputera wyświetliła się chińska strona pornograficzna, a na niej ośmiu facetów z jedną kobietą. Pod spodem pojawił się napis: O ludzi nie jestem zazdrosny, ale komputerów nie waż mi się oglądać. Twój HP. Byłem w pułapce. Mój komputer oszalał. Przez najbliższe kilkanaście godzin oglądałem setki pornoli w różnych, czasem niezrozumiałych dla mnie kombinacjach, i odchodziłem od zmysłów. Tyle pieniędzy wydanych tylko po to, aby mieć przemęczone przedramię… W końcu, gdy już miałem dość, resztkami sił wstałem od komputera, podszedłem do okna, za którym panowała nieprzenikniona ciemność, stanąłem na parapecie, zamknąłem oczy i przechyliłem się w stronę śmierci… Ten lot trwał całe moje dotychczasowe życie… Aż gruchnąłem, jak mi się wydawało. Rozejrzałem się: byłem zawinięty w jakieś płótno i wszędzie paliły się świece. „Tak wygląda niebo” – pomyślałem.

Lecz spomiędzy świec, z całkowitej ciemności, wynurzyła się twarz kobiety, która zapukała do mnie rano. – Jesteś, mój zbawco! – zawołała. – Spójrz, to na twoją cześć. Rozejrzałem się. Wcale nie byłem w niebie. To, co mnie uchroniło przed śmiercią, to baldachim nad wybudowanym naprędce ołtarzem. – Mąż już nie pije, mój zbawco! Jesteś wreszcie tam, gdzie być powinieneś, na ołtarzu!

bottom of page