top of page
  • Agnieszka Lorek - Marinczenko

Motyle

W czasach, gdy po mieście turlały się, często plujące czarnym dymem przegubowe autobusy, w letnie sobotnie popołudnia rodzice zabierali mnie w podróż w odległą krainę Rodzinnych Ogródków Działkowych. Oddalone one były od naszego wówczas budującego się osiedla o jakieś piętnaście przystanków (lub o pięć moich ulubionych piosenek w wykonaniu nieśmiertelnych Fasolek).

Lubiłam liczyć przystanki, przyklejając nos do brudnej szyby wierzgającego smoka. Wjeżdżając w strefę różnobarwnie kopcących kominów (jedne wysokie i wąskie, okraszone biało-czerwonymi pasami, inne szerokie i znacznie niższe), zastanawiałam się, co i ile hektolitrów gotuje cała rzesza kucharek i kucharzy, że tak wiele dymu zalewa okolicę? Pojęcie Huty im. Lenina nie docierało wówczas do mej dziecięcej świadomości. O kwestię dymu oczywiście mogłam zapytać siedzących obok siebie rodziców, którzy jak zwykle zanurzeni w konwersacji przekrzykiwali buszujący w brzuszysku pojazdu hałas. Zawsze znali odpowiedzi na moje niekończące się wątpliwości. Jednak wówczas sądziłam, że akurat to pytanie jest na tyle banalne, iż nie warto pokazywać ojcu, wesoło mrugającemu w moją stronę niebieskim okiem, ani matce, niespuszczającej ze mnie swego uważnego zielonego spojrzenia, jak głupiutką mają córeczkę. Wtedy bardzo chciałam jak najszybciej dorosnąć. Przystanek, który opuszczaliśmy był wyjątkowy: autobus wypluwał nas vis-a-vis bram ogrodu pracowniczego (ROD – głosiła ogromna tablica).

Na pamięć znałam zielone labirynty, wiodące na część pola zajmowanego przez ciotkę mego ojca (była dla mnie niczym najlepsza babcia). W królestwie cioci znajdowało się mnóstwo pachnących kwiatów. Od wejścia witały nas krzaki porzeczki i agrestu, dalej winogronowe wicie okalały niewielką altankę. Po wejściu do środka, gdzie przyjemny chłód koił rozpalone popołudniowym słońcem ramiona, majaczył prostokątny, sfatygowany stół i kilka krzeseł. Na wprost znajdowało się jeszcze jedno pomieszczenie – aneks kuchenny, oddzielony od pokoju nie drzwiami, lecz długimi, kolorowymi pasami wykonanymi z jakiejś gumy. Pamiętam, że dziwnie pachniały. Zaskoczona ciocia zawsze radośnie witała nas. Drepcząc do mini kuchenki w celu parzenia trzech porcji czarnej, „fusiastej” kawy (duże szklanki dla wygody i bezpieczeństwa umieszczone były w koszyczkach), niczym ptaszek świergotała na temat wyjątkowo upalnego lata. Nie przerywając tyrady podawała mi sok z owoców działkowych, oczywiście jej własnej roboty. Nigdy już później nie smakowałam takiej leguminy.

Gdy dorośli rozprawiali o jakiś artykułach na kartki, mleczarce, co nie każdego ranka pod drzwiami mieszkania zostawia mleko czy śmietanę, mój wzrok, cięty solarnymi pasmami, wdzierającymi się z maleńkiego okratowanego okienka, ślizgał się po przykutych szpilkami do słomianej maty martwych ciałach motyli. Ich skrzydła nie były wielkie, za to szeroko rozpostarte – niczym ramiona Chrystusa, tego samego, który wisi na krzyżu nad łóżkiem rodziców i przed którego umęczonym obliczem każdego wieczoru we troje na kolanach odmawialiśmy długi pacierz. Większości jego słów nie rozumiałam: nie pożądaj, pokój wam (ale jaki pokój, czyj, ja mam pokój, po co mi Bóg daje jeszcze kolejny, i to taki, którego nie widzę?), orędowniczko nasza… Nie pytałam o to wszystko, nie chciałam, by rodzice mieli mnie za niedorosłą. Tymczasem martwe motyle ramiona połyskiwały odcieniem brązu, żółci, a nawet różu. Ten, kto przechodził obok ściany ze słomkową matą, chcąc nie chcąc, wzniecał ruch powietrza. Wtedy skrzydła książąt wszelkiego kwiecia zdawały się poruszać, żyć, rozpaczliwie starać się wyrwać z tej okropnej ściany i ulecieć wprost do ogrodu, tak, by w zapomnieniu móc gościć dłużej niż mgnienie na połyskujących w kropli porannej rosy płatkach kwiatów.

Pewnego razu oderwałam wszystkie szpilki, zniewalające martwe ciała. Zrobiłam przeciąg.

Ku mej rozpaczy żaden z wyzwolonych nie wzbił się pod sufit, nie wyfrunął radośnie przez okno czy za drzwi. Wszystkie lekko opadły na podłogę.


– Myślałaś, że polecą? – Zażartował tata. Nie spodziewał się, że ja naprawdę wierzyłam w ocalenie książąt każdego kwiecia. Zmiatając chrupkie ciałka wprost na szufelkę wręczoną mi przez mamę, w ukryciu przełykałam łzy i gorycz rozczarowania. Zrozumiałam, że nie jestem dorosła, że nie zgadzam się, nie pojmuję, po co przykuwać do słomy motyle i dlaczego ocalone nie wzlatują, nie ratują się? Zrozumiałam też, że już wcale tak bardzo nie chcę być dorosła.

bottom of page