top of page

Motyle

  • Agnieszka Lorek - Marinczenko
  • 20 lut 2023
  • 3 minut(y) czytania

W czasach, gdy po mieście turlały się, często plujące czarnym dymem przegubowe autobusy, w letnie sobotnie popołudnia rodzice zabierali mnie w podróż w odległą krainę Rodzinnych Ogródków Działkowych. Oddalone one były od naszego wówczas budującego się osiedla o jakieś piętnaście przystanków (lub o pięć moich ulubionych piosenek w wykonaniu nieśmiertelnych Fasolek).

Lubiłam liczyć przystanki, przyklejając nos do brudnej szyby wierzgającego smoka. Wjeżdżając w strefę różnobarwnie kopcących kominów (jedne wysokie i wąskie, okraszone biało-czerwonymi pasami, inne szerokie i znacznie niższe), zastanawiałam się, co i ile hektolitrów gotuje cała rzesza kucharek i kucharzy, że tak wiele dymu zalewa okolicę? Pojęcie Huty im. Lenina nie docierało wówczas do mej dziecięcej świadomości. O kwestię dymu oczywiście mogłam zapytać siedzących obok siebie rodziców, którzy jak zwykle zanurzeni w konwersacji przekrzykiwali buszujący w brzuszysku pojazdu hałas. Zawsze znali odpowiedzi na moje niekończące się wątpliwości. Jednak wówczas sądziłam, że akurat to pytanie jest na tyle banalne, iż nie warto pokazywać ojcu, wesoło mrugającemu w moją stronę niebieskim okiem, ani matce, niespuszczającej ze mnie swego uważnego zielonego spojrzenia, jak głupiutką mają córeczkę. Wtedy bardzo chciałam jak najszybciej dorosnąć. Przystanek, który opuszczaliśmy był wyjątkowy: autobus wypluwał nas vis-a-vis bram ogrodu pracowniczego (ROD – głosiła ogromna tablica).

Na pamięć znałam zielone labirynty, wiodące na część pola zajmowanego przez ciotkę mego ojca (była dla mnie niczym najlepsza babcia). W królestwie cioci znajdowało się mnóstwo pachnących kwiatów. Od wejścia witały nas krzaki porzeczki i agrestu, dalej winogronowe wicie okalały niewielką altankę. Po wejściu do środka, gdzie przyjemny chłód koił rozpalone popołudniowym słońcem ramiona, majaczył prostokątny, sfatygowany stół i kilka krzeseł. Na wprost znajdowało się jeszcze jedno pomieszczenie – aneks kuchenny, oddzielony od pokoju nie drzwiami, lecz długimi, kolorowymi pasami wykonanymi z jakiejś gumy. Pamiętam, że dziwnie pachniały. Zaskoczona ciocia zawsze radośnie witała nas. Drepcząc do mini kuchenki w celu parzenia trzech porcji czarnej, „fusiastej” kawy (duże szklanki dla wygody i bezpieczeństwa umieszczone były w koszyczkach), niczym ptaszek świergotała na temat wyjątkowo upalnego lata. Nie przerywając tyrady podawała mi sok z owoców działkowych, oczywiście jej własnej roboty. Nigdy już później nie smakowałam takiej leguminy.

Gdy dorośli rozprawiali o jakiś artykułach na kartki, mleczarce, co nie każdego ranka pod drzwiami mieszkania zostawia mleko czy śmietanę, mój wzrok, cięty solarnymi pasmami, wdzierającymi się z maleńkiego okratowanego okienka, ślizgał się po przykutych szpilkami do słomianej maty martwych ciałach motyli. Ich skrzydła nie były wielkie, za to szeroko rozpostarte – niczym ramiona Chrystusa, tego samego, który wisi na krzyżu nad łóżkiem rodziców i przed którego umęczonym obliczem każdego wieczoru we troje na kolanach odmawialiśmy długi pacierz. Większości jego słów nie rozumiałam: nie pożądaj, pokój wam (ale jaki pokój, czyj, ja mam pokój, po co mi Bóg daje jeszcze kolejny, i to taki, którego nie widzę?), orędowniczko nasza… Nie pytałam o to wszystko, nie chciałam, by rodzice mieli mnie za niedorosłą. Tymczasem martwe motyle ramiona połyskiwały odcieniem brązu, żółci, a nawet różu. Ten, kto przechodził obok ściany ze słomkową matą, chcąc nie chcąc, wzniecał ruch powietrza. Wtedy skrzydła książąt wszelkiego kwiecia zdawały się poruszać, żyć, rozpaczliwie starać się wyrwać z tej okropnej ściany i ulecieć wprost do ogrodu, tak, by w zapomnieniu móc gościć dłużej niż mgnienie na połyskujących w kropli porannej rosy płatkach kwiatów.

Pewnego razu oderwałam wszystkie szpilki, zniewalające martwe ciała. Zrobiłam przeciąg.

Ku mej rozpaczy żaden z wyzwolonych nie wzbił się pod sufit, nie wyfrunął radośnie przez okno czy za drzwi. Wszystkie lekko opadły na podłogę.


– Myślałaś, że polecą? – Zażartował tata. Nie spodziewał się, że ja naprawdę wierzyłam w ocalenie książąt każdego kwiecia. Zmiatając chrupkie ciałka wprost na szufelkę wręczoną mi przez mamę, w ukryciu przełykałam łzy i gorycz rozczarowania. Zrozumiałam, że nie jestem dorosła, że nie zgadzam się, nie pojmuję, po co przykuwać do słomy motyle i dlaczego ocalone nie wzlatują, nie ratują się? Zrozumiałam też, że już wcale tak bardzo nie chcę być dorosła.

Powiązane posty

Zobacz wszystkie
Nieprzemijający obłęd Kornelii S.

Rekonstrukcja ostatniego dnia życia Kornelii. – Od dziś jestem stalkerką – tymi słowami Kornelia rozpoczęła konwersację sendbyport ze...

 
 
Placebo

„Jaki ten świat jest prosty i wygodny”, pomyślał z uznaniem o Stwórcy, który uczynił człowieka mądrym i pomysłowym. Zeskanował kod QR i...

 
 
Skwer

Szliśmy we dwoje w milczeniu. Nie wiem, która była godzina. Straciliśmy poczucie czasu, tak jak często nam się zdarzało. Była noc, a może...

 
 
bottom of page