top of page
Artur Żurek

Placebo

„Jaki ten świat jest prosty i wygodny”, pomyślał z uznaniem o Stwórcy, który uczynił człowieka mądrym i pomysłowym. Zeskanował kod QR i natychmiast otworzyły się drzwiczki jednej z siedemdziesięciu ośmiu skrytek w paczkomacie. Wiedział dokładnie, ile ich jest. Policzył. Podczas pierwszego odbioru przesyłki był tak przejęty, że długo obserwował innych klientów, żeby zrozumieć, jak to działa. Wtedy jeszcze podchodził od automatu i wpisywał numer telefonu i kod otrzymany SMS-em. Trwało to długo i męczyło go. Doszkolił się w Internecie, zainstalował aplikację i teraz tylko przykładał ekran smartfona do czytnika i już miał paczkę w rękach. Poczuł dumę.


Pomimo siódmego krzyżyka na karku, w świecie nowinek technologicznych poruszał się bardzo sprawnie. Szare komórki pracowały mu znacznie lepiej niż serce czy żołądek. Zwłaszcza ten ostatni, coraz częściej dawał się we znaki. Ze skrytki wyjął lekką paczkę i wrzucił do przewieszonej przez ramię płóciennej torby. Uśmiechnięty wszedł do sklepu. Wziął tylko mały koszyk. Nie potrzebował wózka. Jego zakupy ograniczyły się do dwóch kilogramów krówek, małej białej czekolady z orzechami, puszki duńskiego piwa oraz czterech litrowych butelek napoju aloesowego. Torbę z zakupami, zamiast wrzucić do bagażnika położył na podłodze przed fotelem pasażera. Odpalił dziesięcioletnią Skodę Fabię i ruszył w drogę powrotną. Wyeksploatowane sześćdziesiąt trzy konie mechaniczne z trudem rozpędzały ponad tonę samochodu i dodatkowe sto trzydzieści kilogramów kierowcy. Miał przed sobą pięćdziesiąt kilometrów. Z jednej strony blisko, z drugiej był to wystarczający dystans, żeby w sklepie czy przy parkomacie, nie spotkać kogoś znajomego.


Mniej więcej w połowie drogi zatrzymał się na stacji benzynowej. Dużej i nowoczesnej. Paliwo było droższe niż w okolicy i miejscowi, rzadko z niej korzystali. Zatankował za równe czterdzieści złotych. Zabrał płócienną torbę i poszedł do toalety. Wybrał kabinę dla niepełnosprawnych, w której było też stanowisko do przewijania dzieci. Nie spieszył się. Pracownicy znali go z widzenia i byli przyzwyczajeni, że starszy, otyły, głośno sapiący mężczyzna potrzebuje więcej czasu niż matka z dwójką małych dzieci.


W przestronnej kabinie, najpierw dobrze zamknął drzwi, potem z torby wyjął napój aloesowy, strzykawkę z długą i mocną igłą oraz przesyłkę odebraną z paczkomatu. Rozpakował pakiet. W płaskim pudełku było pięćdziesiąt, takich samych plastikowych buteleczek. Były małe, bursztynowe i przezroczyste. Posiadały białe zakrętki chroniące przed otwarciem przez dzieci. Cienka przezroczysta folia pokrywała boki zakrętek i kawałek buteleczki. Dowód, że nie były otwierane. Pokiwał głową z uznaniem i zabrał się do pracy. Nabierał do strzykawki napój aloesowy, wbijał igłę w plastikową zakrętkę i napełniał buteleczkę. Igła była na tyle cienka, a plastik na tyle sprężysty, że ślad po wkłuciu był ledwo widoczny. Napełnił pięćdziesiąt buteleczek. Wszystko zapakował z powrotem do torby. Umył ręce. Kilkakrotnie spuścił wodę i wyszedł. Przejechał samochodem spod dystrybutora na parking. Stanął koło dużego drewnianego stołu piknikowego. Do kubła na śmieci wyrzucił puste opakowania po napoju aloesowym. Usiadł na drewnianej ławie zjadł czekoladę, popijając piwem.


Wcześniej, puszkę owinął kawałkiem żółtej folii z logo firmy kurierskiej. Niepotrzebnie. Na parkingu nikogo nie było, a okna stacji benzynowej wychodziły na przeciwną stronę. Krówki będą dla dzieci, które czasami do niego zaglądają, i które niezbyt często otrzymują słodycze od rodziców. Wiele z nich nigdy.

Nie było dużego ruchu. Bez problemów i w miarę szybko dojechał do Bezwolicy Starej.


Niewielka wieś składała się z trzech, jakby niezależnych części. Niektórzy nazywali je chłopską, pańską i księżą. Pierwsza była typową ulicówką. Kilkadziesiąt parceli oddzielonych płotem siatkowym bądź betonowym. Na niektórych działkach, obok zabudowań gospodarczych wznosiły się aż dwa domy mieszkalne. Jeden stary, często jeszcze drewniany, a nawet kryty strzechą. Drugi nowszy, jakkolwiek przeważnie co najmniej trzydziestoletni. W zależności od zamożności i pracowitości gospodarza utrzymany lepiej lub gorzej. Większość starych domów nie była zamieszkana. Stała tylko dlatego, że właściciele byli zbyt leniwi, żeby je rozebrać. W niektórych jednak nadal żyli najstarsi, na ogół stojący nad grobem członkowie rodziny. W nowszych mieszkali wszyscy, którzy nie byli na tyle przedsiębiorczy, żeby wyjechać z Bezwolicy Starej. W jednym z domów, mniej więcej na środku wsi był sklep ze wszystkim, czego można potrzebować. Od chleba, poprzez ubrania, do gwoździ i podstawowych narzędzi. Było to coś w rodzaju lokalnej galerii handlowej. Centrum życia towarzyskiego na miarę niewielkiej wsi.


Część pańska, na skraju lasu, oddalona od ulicówki o niecały kilometr, obejmowała pozostałości dawnego pałacu. W głównym budynku mieściło się kilka instytucji publicznych. Szkoła podstawowa, regularnie zamykana bądź otwierana w zależności od aktualnej reformy edukacji. Przedszkole o zaskakująco stabilnej liczbie dzieci. Świetlica, wykorzystywana zarówno na wesela, jak i rzadkie zebrania mieszkańców. Wiejska biblioteka była publiczna tylko z nazwy. Dzieci korzystały z biblioteki szkolnej, a jedyną czytelniczką, poza bibliotekarką, była przedszkolanka. Panie na szczęście miały podobne gusty, więc nie było problemów z doborem nowości, kupowanych tylko od czasu do czasu za skromne środki.


W pałacu, swoje miejsce znalazł też posterunek ochotniczej straży pożarnej, dumnie nazywany remizą. Stary Żuk udawał samochód pożarniczy. Strażaków było czterech. Do remizy zaglądali tylko po to, żeby pod pretekstem naprawy wiecznie zepsutego pojazdu, pograć w karty i napić się. We wsi plotkowano, że formalnie posterunek już dawno został zamknięty, a czterej panowie tylko udają strażaków. Nikomu to nie przeszkadzało, bo też i nikt we wsi nie pamiętał, kiedy był ostatni pożar.


Część kościelna, podobnie jak pałac, była oddalona od ulicówki. Jednak nie w kierunku północnym, lecz zachodnim. Kiedyś we wsi był tylko cmentarz. Potem powstała skromna kaplica, a w latach osiemdziesiątych, mieszkańcy wsi wywalczyli własnego proboszcza i w czynie społecznym zbudowali całkiem spory kościół i plebanię. Poza księdzem mieszkało w niej jeszcze, od ponad dwudziestu lat, małżeństwo Golów. Ona gotowała i sprzątała. On zajmował się wszystkim pozostałym, od drobnych napraw po kopanie grobów. Kościelna pensja, a przede wszystko mieszkanie i utrzymanie oraz państwowe renty, pozwalały im egzystować na poziomie, którego zazdrościła im większość mieszkańców wsi.


Bezwolica Stara była bardziej biedna niż bogata, a z pewnością bardzo oszczędna. Mniej wyrozumiali powiedzieliby, że wręcza skąpa. Rzadko ktoś dawał na tacę więcej niż dwa złote, a pięćdziesięciogroszówki był częstsze, niż pięciozłotówki. Po banknoty wierni sięgali tylko przy okazji chrzcin, ślubów i pogrzebów. Jednak księdzu, jakoś udawało się utrzymać siebie i kościół. Nie było to łatwe. Zwłaszcza, że coraz starszy budynek i samochód stawały się skarbonką bez dna, a parafian było coraz mniej.


Minął tablicę miejscowości i przez otwartą na oścież bramę wjechał na podwórko jednego z domów. Przywiązany łańcuchem do budy pies zaczął ujadać. Z obory wyszedł mężczyzna w roboczym drelichu i czapce bejsbolówce z napisem MobilOne. Przejechał ręką po kilkudniowej szczecinie podreptał w stronę gościa.


- Ile razy ci mówiłem, żebyś tutaj posprzątał i nie trzymał psa na łańcuchu?! - powiedział kierowca zamiast przywitania, jak tylko wygramolił się z pojazdu.

- Luzem biega pies. Teraz sukinsyna dałem na łańcuch, bo brama otwarta - zaprotestował gospodarz. - Po co ma mi się pętać pod nogami, jak robię porządek w obejściu.

- Oj, Mazur, Mazur ty mnie nie oszukuj. - Pogroził mu palcem. - Jaki porządek? Ty wolisz chodzić po gównach niż trzymać kury za domem, w jakimś ogrodzeniu. Ty się nigdy nie zmienisz… Córka będzie się wstydziła narzeczonego przyprowadzić. Zobaczysz, wyjedzie i nie wróci!

- No właśnie, bo to o córkę mi chodzi. No, żeby zdrowa była….

- Wiem, wiem, przecież po to przyjechałem. - Spojrzał na przestępującego z nogi na nogę gospodarza. - Ja mam, a ty.

- Pieniądze mam…

- A zaświadczenia masz? - przerwał stękanie Mazura.

- No jeszcze nie. A to naprawdę mus?

- Mus, mus. - Machnął ręką i wsiadł do Skody. - Jak będziesz miał zaświadczenie, to przyjdź do mnie. Tylko się pośpiesz. Chętnych jest dużo. Może nie starczyć dla ciebie i twoich… Chcesz, żeby byli zdrowi, czy nie?


Wycofał Fabię z podwórka na ulicę, po kilkuset metrach skręcił w stronę kościelnej części wsi. Przed plebanią zaparkował idealnie na środku stanowiska postojowego osłoniętego wiatą. Robił to tyle razy, że pewnie mógłby wjechać z zamkniętymi oczami.


- Proszę księże proboszczu - powiedział Gola, który pojawił się znikąd i szeroko otworzył drzwi samochodu. - Żona już czeka z obiadem. Coś wziąć z bagażnika.

- Nie trzeba - powiedział ksiądz wysiadając.

- No to pewien, żeby stara już podgrzewała i nakrywała. - Gola zamknął za księdzem drzwi od Skody. -Aha, Wójcikowa była. Powiedziałem, żeby przyszła później, po obiedzie.

- Czego chciała?

- Nie wiem. Nie mówiła.

- Coś jeszcze?

- No, list przyszedł. Położyłem na stole.

- Na biurku?

- Tak, na biurku. - Gola nigdy nie pamiętał tego słowa.

- Rachunek?

- Chyba nie. Adres tylko był i ręcznie, nie maszynowo napisany. A co w środku, to przecież nie wiem.

- Kto jeszcze listy pisze? Nawet ja, stary, maile wysyłam. - powiedział ksiądz i wszedł do mieszkania. Płócienną torbę schował do szafki i zamknął na klucz. Umył ręce i przeszedł do jadalni.

- To co dzisiaj Golowa dobrego przygotowała? - Poklepał się po brzuchu. Usiadł za stołem.


Gospodyni w milczeniu nalała do talerza zupę kalafiorową i odstawiła wazę. Oparta o framugę drzwi, w milczeniu przyglądała się jedzącemu proboszczowi. Była w gotowości, żeby mu jeszcze dolać, albo już przynieść ruskie pierogi. Golowa w oczach księdza Jana Czarskego miała trzy wyjątkowe zalety. Po pierwsze znakomicie gotowała i utrzymywała plebanię oraz kościół we wzorowym porządku. Po drugie nie wyglądała, jak typowa księża gospodyni. Nie była ani wiejską dewotką w chuście, dbającą o duszę kapłana, ani młodą wdową troszczącą się, przede wszystkim, o ciało sługi Bożego. Była dojrzałą kobietą, matką dwójki dorosłych dzieci, babcią trójki wnucząt. Obowiązki na plebanii traktowała, jak zwyczajną pracę. Po trzecie, jej największym atutem było milczenie. Golowa była głuchoniema od urodzenia. Tym samym nie trajkotała nawet przez sekundę. Nie mogła też ani podsłuchiwać, ani plotkować. Ksiądz Jan był zachwycony i miał do niej dużo większe zaufanie niż do jej męża, którego nie potrafił rozgryźć.


Obiad zakończył się deserem w postaci dwóch kawałków jabłecznika. Proboszcz poczuł, jak żołądek zaczyna trawić. „Trzeba mu pomóc”, pomyślał i pokazał na migi, że idzie do kancelarii. Po drodze wstąpił jeszcze do sypialni. Z płóciennej torby wyjął torbę krówek oraz trzy plastikowe buteleczki. Schował je do kieszeni spodni. Pozostałe odłożył do szafki, którą ponownie zamknął. Przeszedł do kancelarii. Na biurku już stała filiżanka aromatycznej kawy oraz spory kieliszek wiśniówki. Wsypał krówki do dużej fajansowej misy. Plastikowe buteleczki włożył do szuflady. Założył sutannę. Usiadł za biurkiem i wypił pół kieliszka nalewki. Uruchomił komputer i przejrzał maile. Nie licząc reklam, nie miał żadnej nowej wiadomości. Przypomniał sobie o liście i już miał po niego sięgnąć, gdy usłyszał głosy w korytarzu, a potem lekkie stukanie w drzwi. Dopił wiśniówkę.


- Proszę - powiedział.


Do kancelarii weszła pięćdziesięcioletnia, zniszczona kobieta.


- Niech będzie pochwalony… - zaczęła.

- Na wieki, wieków. Amen. Niech Wójcikowa siada i mówi. - Pokazał obite skórą krzesło przed biurkiem.

- No to, wszystko, jak ksiądz kazał. - Przełknęła ślinę i podała mu trzy karteczki. - Ja, mój ślubny, no i nasz Kazik. On niedługo do tulipanów, do roboty pojedzie, to lepiej, żeby nie zachorował.


Ksiądz uważnie przeczytał trzy kartki wielkości paczki papierosów.


- Zgadza się - powiedział. - Pieniądze przyniosła?

Kobieta podała mu sześćdziesiąt złotych.


- Kwitki niech schowa i pilnuje, jak oka w głowie. - Oddał jej papiery. Z szuflady wyjął trzy buteleczki i postawił przed Wójcikową. - To niech wypiją, jak najszybciej. Tylko bez oszustw. Jedna na osobę. Cała. Inaczej nie zadziała. Teściów, jak najszybciej trzeba załatwić.


- Po niedzieli ślubny ich zawiezie. To potem przyjdę. - Kobieta nerwowo wyłamywała palce rąk. - Niech ksiądz mi powie, po co to całe szczepienie. Niektóre mówią, że to grzech, bo z płodów to jest. Inne, że to oszustwo, a ksiądz każe…

- A Wójcikowa w kółko swoje! Ile razy mam mówić, że tak trzeba. - Ksiądz zrobił groźną minę. - O zdrowie chodzi i bezpieczeństwo dobrych ludzi w Watykanie.

- No ale, przecież ta buteleczka chroni przed koroną i innymi francami. No to jak?

- Wójcikowa! Słuchać trzeba, a nie głupią udawać! - Ksiądz mocno pogroził palcem. - Tłumaczyłem. Zobaczą, że w Bezwolicy Starej nie ma Covida, nie ma innych ptasich czy świńskich gryp i zaczną się interesować. Mówiłem?

- No tak…

- No właśnie. Ktoś u nas umarł na te zarazy? Nie. Zachorował? Nie. A gdzie indziej chorują i umierają. Władza się zapyta, co z nimi, że tacy zdrowi? Co oni kombinują? Jak oszukują? W końcu dojdą, że lek cudowny mamy. Święty lęk. Dotrą do Watykanu, zniszczą lek i ludzi pozamykają. Mnie pierwszego. I co? Leku już nie będzie. Tego Wójcikowa chce?

- No nie… Pewnie, że nie…

- No to, jak przyjdzie władza i zapyta, co my tacy zdrowi, to się im pokaże papierki, że wszyscy zaszczepieni. - Uśmiechnął się. - Powiemy władzy, kazaliście się szczepić, no to proszę, zaszczepiliśmy się i zdrowi jesteśmy.

- Ale mówią, że po tych szczepionkach, to ludzie bardziej chorują i umierają. - Kobieta nie była do końca przekonana.

- No przecież mamy nasz lek. Nasz cud prosto z Watykanu. on na szczepionki też działa. Dlatego trzeba się zaszczepić i od razu wypić całą buteleczkę. - Podniósł filiżankę i wypił spory łyk kawy. - Niech już idzie do domu i szybko da komu trzeba i sama też wypije.

- Ja to jednak głupia jestem. Dziękuję, Bóg zapłać…

- No już. Z Bogiem.


Kobieta wyszła. Ksiądz schował pieniądze, skończył kawę i w końcu sięgnął po list. Weszła Golowa z karafką wiśniówki. Podstawił kieliszek. Nalała. Wypił połowę. Obejrzał kopertę. Brak nadawcy. Tylko adres odbiorcy: ks. Jan Czarski, kościół w Bezwolicy Starej. Stempel na znaczku był rozmazany.

Starą harcerską finką, która pełniła rolę noża do papieru otworzył kopertę i wyjął kartkę. Rozłożył. „Nie dojść, że ktoś zwykły list wysyła, to jeszcze bawi się, jak w starym filmie”, pomyślał patrząc na powycinane z gazet kolorowe litery.


Wiem o wszystkim. Skończ bo skończę z tobą. Uczciwy.


Dopił wiśniówkę. „Co za głupi żart. Jakieś dzieciaki się nudzą”, pomyślał i zgniótł kartkę w ręce. Już miał ją wyrzucić do kosza stojącego koło biurka, ale zawahał się. „A co, jeżeli to nie jest kawał?”, rozprostował i wygładził papier. Żadna litera nie odpadła. Klej musiał być dobry. Powąchał. Niczego nie poczuł. Wziął do ręki kopertę. Nie był grafologiem, ale drukowane kulfony raczej nie były skreślone ręką dziecka. Z szuflady wyjął szkło powiększające.


- Powstania Śląskie. Polska 3,30 zł - przeczytał głośno napisy na znaczku. Przyjrzał się podobiźnie Wojciecha Korfantego. Wzruszył ramionami. Cena znaczka nic mu nie mówiła, ale ponieważ na kopercie nie było żadnych dodatkowych stempli, założył, że jest to zwykła przesyłka. Z rozmazanej pieczątki, nie można było odczytać ani na której poczcie ją przystawiono, ani którego dnia. Sama koperta była lekko pożółkła. „Musiała długo czekać. Ze starych zapasów”, pomyślał. „To nie dzieciak wysłał. To ktoś dorosły. Z pewnością miejscowy. Może sam listonosz, to podrzucił. Stempel mógł rozmazać poślinionym kciukiem. Starych gazet i różnych pism też pewnie ma sporo pod ręką. Nie jest miejscowy, ale przyjeżdża regularnie. Zna wszystkich i wszyscy jego znają. Tylko po co miałby to robić?”.



*


Dwa tygodnie wcześniej


- Niech będzie pochwalony, księże proboszczu - krzyknął listonosz Majchrzak zsiadając z koreańskiego skuterka. - Mam przesyłkę, za potwierdzeniem odbioru, z sądu.

- Jak za potwierdzeniem, to do kancelarii proszę - powiedział ksiądz i machnął ręką w stronę plebanii.

- O tutaj, datę i czytelny podpis - powiedział Majchrzak.

- A ty Majchrzak nie boisz się, tak bez maseczki, bez rękawiczek? - zapytał ksiądz.

- A ja to już się zaszczepiłem. Jak tylko mogłem. Ja i żona. Nawet syn i synowa…

- To dobrze, to dobrze… - Ksiądz odpowiedział, ale skupiony był na piśmie z sądu. - Na świadka mnie wzywają. Trzeba będzie jechać…

- Na świadka? - zdziwił się listonosz.

- No tak, o Walaska pewnie chodzi - proboszcz schował pismo do szuflady.

- Tego, co żonę zamiast psa do budy przywiązał? - dopytał Majchrzak. - Ludzie mówili, że ksiądz mu nieźle wygarnął i nie cofnął się, a Walasek z siekierą był…

- Nie z siekierą, tylko z widłami i nie wygarnąłem, tylko grzecznie powiedziałem, że się doigrał, i że jak go zamkną, to będzie miał czas zmądrzeć.

- Ludzie pamiętliwi są. Walasek kiedyś wyjdzie. Ja go znam… - Majchrzak podrapał się po brodzie.

- Lepiej ksiądz, nic na niego nie mówi w tym sądzie. Mścić się może, a poza tym to chłop dobry jest, tylko ta jego żona, to suka zwykła…

- Majchrzak, a wy co? Od sądzenia ludzi jesteście? - Ksiądz poczerwieniał na twarzy. - Nie pozwalaj sobie. Nie potrzebuję twoich rad.

- Przepraszam, ja tylko tak, z dobrego serca, a w ogóle to prośbę mam.

- Jakaż to prośba? - ksiądz powiedział spokojniejszym tonem.

- Ten cudowny lek bym kupił. Ludzie mówią, że na wszystko dobry. - Majchrzak odpiął kieszeń na piersi.

- Zostaw, zostaw, wierzę bez kwitów. Ile chcesz?

- Dwa. Dla siebie i żony. Tylko z forsą u mnie teraz kiepsko. Może mógłbym później, za miesiąc.

- Nie ma na krechę. Leku mało. Kolejka jest i wszyscy płacą. Przyjdź, za miesiąc. - Ksiądz wstał.

- Chociaż jeden, dla żony, ona taka słaba jakaś jest ostatnio.

- A u lekarza była?

- Nie, bo po co? Myślałem, że ten cudowny lek weźmie, na jeden mam…

- Posłuchaj mnie Majchrzak. Ten lek, prosto z Watykanu, on chroni przed chorobami. Zdrowego chroni! Jak człowiek chory, to trzeba do lekarza. Rozumiesz?

- Ludzie mówili inaczej. - Listonosz nie odpuszczał.

- Ty nie ludzi słuchaj, tylko mnie! Idź z żoną do lekarza. Jak się jej polepszy, to ci sprzedam lek. Zniżkę dam, tylko idź z nią do lekarza.

- Jak bym był z Bezwolicy Starej, to by mi ksiądz skredytował, a że ja obcy…

- Ty głupot, nie gadaj! I do lekarza z żoną! Powiedziałem, że taniej będzie.



*



„Może listonosz? A może nie? Mazur też miał powód, też czeka na lek. Skąd on by litery wziął? Pewnie nawet pisać nie umie. Przedszkolanka? Bibliotekarka? Sklepowa? Nie, one nie”, ksiądz odrzucił w myślach miejscową elitę. „Strażacy? Nie, oni mają dobrze ze mną.



*


Miesiąc wcześniej


- Słyszał już ksiądz? - zapytał Gola. Nie przerywał mycia Skody. - Mam jeszcze ten wosk do blach. Wetrę go, niech staruszek dobrze wygląda…

- Chyba staruszka? Skoda to ona. - Ksiądz uśmiechnął się. - Co miałem słyszeć? O wosku?

- Auto to on. Staruszek. - Gola trzymał się swojego zdania. - Nie o wosku. Tylko o młodej Marcównej.

- Co z nią?

- A latarnię powiesiła przed domem. A starzy na to pozwalają i nawet się z sąsiadami prawie za łby wzięli.

- Jaką latarnię? Czerwoną?

- Zieloną. No o tych muzułmanów chodzi. Taki znak dla nich, że tam dostaną jedzenie i spanie - wyjaśnił Gola. - Broda się wściekł, bo on tylko przez płot ma dom, no i chciał tę latarnię kamieniem rozwalić.

- A w czym mu przeszkadza ta latarnia?

- Mówi, że teraz to się zwiedzą te muzułmany i do nas przyjdą. Jeszcze będzie, co złego z tego wszystkiego.

- A Broda nie wie, że my do granicy to mamy kilkaset kilometrów. Kto tu przyjdzie i po co?

- On mówi, że przyjdą. A jak przyjdą, to on ich pogoni. O! - Gola pokazał w stronę cmentarza - O wilku mowa. Broda idzie z synkiem, na grób żony pewnie.

- No to mu powiedz, niech wracając przyjdzie na plebanię.


Po pół godzinie do kancelarii wszedł rosły, szeroki w barach mężczyzna. Przywitał się i usiadł przed księdzem.


- A gdzież to syna zostawiłeś? - zapytał proboszcz.

- A poszedł przez pola do domu. Włóczykij jeden.

- Weź mu trochę krówek - przesunął do mężczyzny misę z cukierkami. - Niech kiedyś wpadnie, to mu jeszcze dam.

- Bóg zapłać. - Mężczyzna bez skrępowania wziął garść krówek i schował do kieszeni.

- Słyszałem Broda, że z Marcem się kłócisz o jakieś światła - zaczął proboszcz.

- To już księdzu donieśli! Nie kłócę, tylko grzecznie proszę, żeby jego córka nie zapalała zielonego światła przed domem. Zlezą się nam tutaj brudasy. Choróbska przyniosą i kraść będą. Niech sobie smarkula, robi co chce, ale wsi niech do tego nie miesza.

- Oj Broda, Broda, ty jednak głupi jesteś.


Mężczyzna, aż podskoczył na krześle. Z pewnością, gdyby nie miał przed sobą duchownego użyłby swoich wielkich pięści.


- Dlaczego ksiądz tak do mnie?!

- Bo nie myślisz Broda, nie myślisz. A Marcówna sprytna jest. - Ksiądz śmiał się od ucha do ucha. - Skąd się wezmą u nas uchodźcy? Granica daleko. I jedna i druga. Jak już przejdą wschodnią, to przemytnicy ich wiozą prosto na zachodnią. Po co mieliby tracić czas na naszą spokojną Bezwolicę Starą?

- Niby tak…

- A co się mówi o tych, którzy nie chcą pomagać uchodźcom? No co? - Proboszcz się rozkręcał. - Że Boga w sercu nie mają! A nawet, że w ogóle serca nie mają!

- Przecież tylko lewaki tak gadają! - zaprotestował Broda.

- Lewaki, lewaki, a kto wie, ilu im uwierzy. A tak, jest światło i już wszyscy będą mówić, że dobra wieś, dobrzy parafianie, serca mają. A uchodźców u nas nie uświadczysz. Dobrze mówię?

- Ksiądz, to naprawdę potrafi wywinąć kota ogonem. Jak z tymi lekami.

- Co leki mają do tego?

- Ja księdza rozgryzłem. - Broda uśmiechnął się szeroko pokazując zaskakująco białe i zdrowe zęby.

- Ludzie cudowny lek kupują, ale muszą się też szczepić. Kasa jest i władza zadowolona. Jak to się mówi, Bogu świeczkę i diabłu…

- Broda! Ty się nie zapominaj z kim rozmawiasz! - Proboszcz, jak to miał w zwyczaju, pogroził palcem. - Myślisz, że nie wiem, o co tak naprawdę się z Marcem kłócisz?

- O co? - Broda zapytał butnie.

- O córkę jego, a nie światło, które powiesiła. O jej rękę, której Marzec ci nie chce dać. Mam rację?

- Trochę tak, ale… To ona nie chce, a nie jej stary. - Broda zwiesił głowę.

- To idź do domu. Z synem zbierz trochę rzeczy, jakieś ubrania, jedzenie i z tym wszystkim idźcie do Marcównej. Takie dary dla uchodźców. Razem z nią coś zrobisz, to może cię polubi. I pokazuj, jej jak dbasz o syna. To kobiety rusza. Co, ja ksiądz mam cię uczyć?!

- A ona, aby nie od księdza usłyszała o zielonej latarni? - Broda podniósł się.

- Wracaj już do syna! Weź jeszcze krówek.



*



„A może ten anonim nie jest miejscowy? A może to wcale nie o lek chodzi? Tylko o co? Zwariuję od tych podejrzeń”. Przeciągnął się i ziewnął. Wyszedł z kancelarii.


- Pójdę na spacer - rzucił Goli, który zamiatał podwórko.


Szedł wolnym krokiem, nadal pogrążony w myślach. „Kto mnie aż tak nie lubi, że próbuje szantażować? Czy to w ogóle jest szantaż? Ten ktoś niczego nie chce dla siebie? Tylko mam coś przestać. Co?”. Za cmentarzem skręcił na gruntową drogę między polami. Prowadziła w kierunku lasu i pałacu. Nie przeszedł nawet kilometra, kiedy zadzwonił jego telefon. Sięgnął do kieszeni w sutannie. Takiej, która umożliwiała dostęp do kieszeni w spodniach i wyjął komórkę. Biskup, przeczytał na ekranie.


- Czym zasłużyłem na telefon od wielkiej figury? - zapytał.


Mógł sobie pozwolić na luźne i nieformalne przywitanie. Z biskupem byli kolegami od czasów nauki w seminarium, do którego wstąpili w tym samym roku. Pod łacińską nazwą Episcopi miał zapisany w pamięci jeszcze jeden numer, z którego dzwonił bądź sekretarz biskupa, bądź on sam, ale w sprawach formalnych. Biskup służył tylko do nieformalnych rozmów z przyjaciółmi.


- Muszę cię przenieść - hierarcha oświadczył bez żadnych wstępów. - Mój parasol będzie za krótki, albo inaczej zbyt ryzykowny. Ktoś cię bardzo nie lubi.

- Co się stało?

- Ostrzeżono mnie. Prokurator ma ciebie na celowniku i nie odpuści. Ma zgodę swojej góry. - Biskup westchnął głęboko. - Widziałem anonim, który dostali.

- Taki z powycinanymi literami?

- Zgłupiałeś? Kto teraz litery wycina. Wydruk emaila mi pokazali. Ustalają skąd wysłany, a może już wiedzą, ale mi nie powiedzieli. Nie chcesz wiedzieć, co jest w anonimie?

- Domyślam się. Naprawdę, przez ten głupi lek musisz mnie przenosić? Na emeryturę? - ksiądz zapytał z niedowierzaniem. - Chyba już nie ma mniejszej parafii w Polsce.

- O czym ty mówisz? Nie o to chodzi! - Biskup oburzył się. - Chociaż, z tymi cudami też mógłbyś skończyć. Nie jesteś już dzieckiem, żeby wrabiać ludzi, jak Tomek Sawyer kolegów w malowanie płotu.

- Dzięki temu się szczepią! Nie moja wina, że wolą wierzyć w cuda rodem z Watykanu, a nie w medycynę.

- Już za to powinienem cię ukarać. Narażasz na szwank autorytet samej stolicy Piotrowej!

- Ja? Czy ja robię coś innego niż ty, niż wszyscy dookoła?! - Ksiądz wbrew sobie uniósł głos. - Przepraszam.

- Wiesz dobrze, że ich oszukujesz. Jak się wyda, to cię parafianie zlinczują. Zresztą nie zagaduj, mnie. - Biskup zniżył głos niemal do szeptu. - Dobrze wiesz, o co prokuratura może cię oskarżyć. Już wszystko wiedzą. Skończ z tym, a ja niedługo cię przeniosę i sprawa przyschnie. Muszę lecieć.


- Ale… - Urwał, bo usłyszał sygnał zakończonego połączenia. „Z czym mam skończyć, jeżeli nie chodzi o lek? Jeszcze jeden anonim? Ten sam nadawca czy inny?”, dopadła go gonitwa myśli. Wyszedł na spacer, żeby się uspokoić, a po telefonie biskupa był jeszcze bardziej zagubiony i zdenerwowany. Zmełł przekleństwo w ustach. Zawrócił w stronę plebanii i przyspieszył kroku. Kiedy za cmentarzem skręcił na drogę prowadzącą wprost do kościoła ogarnął go niepokój. Przed wejściem zgromadziło się kilkanaście, a może więcej osób. Ludzie byli wyraźnie poruszeni. Niektórzy machali rękoma, inni stukali się w czoło. Mazur przesuwał palcem po szyi, jakby podrzynał gardło. Sklepowa pierwsza zauważyła księdza.


- Jest! Idzie! - krzyknęła, a wszyscy odwrócili się w jego stronę. Przyglądali się w milczeniu, jak zbliża się do kościoła. Nie zwolnił kroku.

- No co jest? Co was sprowadza? Przecież nie pora mszy - powiedział lekko posapując. Zatrzymał się i próbował uspokoić oddech.

- O list chodzi! - powiedział Mazur, który zdawał się przewodzić tłumkowi parafian.

- Jaki list? - Ksiądz poczuł, że robi mu się słabo. „Czyżby anonim pospieszył się? Zdradził tajemnicę. Jaką?”, myślał gorączkowo.

- O ten. - Sklepowa podała księdzu kartkę. - Wszyscyśmy dostali. Dzisiaj.

Proboszcz wziął do ręki list. Powycinane z gazet litery tworzyły napis: Wiem o wszystkim. Skończ bo skończę z tobą. Uczciwy.

- No i co mamy teraz robić? No co?! - sklepowa zapytała agresywnie.

- Dorwać takiego i zarżnąć to mało. - Mazur przejechał palcem po gardle.

- Boimy się teraz… - powiedziała Marcówna.

- A czegoż to się boicie? - Ksiądz zapytał już pewnym i mocnym głosem. - A? Czego? Robicie coś złego, żeby się bać?

- Każdy ma coś za uszami, niby nic, ale zawsze coś jest - rzucił ktoś z tłumu.

- Znaleźć łobuza! Co będzie ludzi straszył! Dowcipas! Mordę obić! A kto, to może być?! - Ludzie zaczęli się przekrzykiwać.

- A kto wie o wszystkim?! Kto wszystko widzi?! Kto jest wszędzie?! - Przebił się głos Marca. - No kto?!


Zaległa cisza i ludzie zaczęli niepewnie zerkać na siebie albo wbijać wzrok w ziemię.


- Jego chcecie złapać?! - kontynuował Marzec. - Jemu mordę obić?!

- Ludzie! - Ksiądz podszedł do Marca i położył mu rękę na ramieniu. - Nie trzeba się bać. Wystarczy żyć uczciwie i przyzwoicie. Wtedy nie będziecie musieli się bać, że inni się czegoś o was dowiedzą. Czy to takie trudne?


Zaczęli się rozchodzić w milczeniu. Został tylko Broda z synem.


- Nieźle ksiądz to wymyślił. Oj, nieźle! Pełen szacun - powiedział, pokiwał głową z uznaniem i poszedł za innymi w stronę chłopskiej części Bezwolicy Starej.


„Mistrz nad mistrzami, ten anonim. Daleko mi do niego”, pomyślał ksiądz Jan Czarski pełen podziwu.



Koniec


 

Artur Żurek - Po ponad trzydziestu latach pracy w konsultingu i bankowości, odważył się oddać dawnym marzeniom i zamiłowaniom. Połączył przyjemność czytania z radością pisania. Trzykrotnie, w 2019, 2020 i 2021, został laureatem konkursu na opowiadanie kryminalne w ramach Międzynarodowego Festiwalu Kryminału we Wrocławiu oraz w 2020 konkursu Tamtej nocy w Złotowie. W listopadzie 2020 zadebiutował powieścią sensacyjną Bunt zranionych.

Wrocławianin z urodzenia, większość życia spędził Warszawie. Od kilku lat mieszka w Budapeszcie.

bottom of page