top of page

Portugalskie Shamballa

Joanna Kumela

Wśród tybetańskich mnichów znana jest legenda o tym, iż gdzieś wysoko, w niedostępnych rejonach Himalajów, znajduje się duchowe miasto Shamballa, ukryte pomiędzy lodowymi szczytami, które powstrzymują wszystkich nie posiadających odpowiednich kwalifikacji, by do niego wstąpić. Miejsce to jest portalem łączącym ziemski, materialny świat, z wyższymi wymiarami. Jest cudowną krainą nie skażoną problemami świata materialnego, wolną od cierpień i konfliktów. Nazwę Shamballa odczytać można jako sanskryckie słowo oznaczające - "źródło szczęścia". Lot wśród wrześniowych chmur, miękkie lądowanie i zapach parnego powietrza po wyjściu z terminala. Podróż, a raczej początek podróży, jakich wiele. Tak zaczyna się często przygoda lub wypoczynek przy basenie i odliczaniu palemek z drinka. My zawsze wybieraliśmy przygodę. Spontaniczna rezerwacja biletu do Lizbony stała się początkiem – czego? O tym właśnie chcę napisać… Nasz apartament mieścił się na wzgórzu, na piętrze. Był niewielki, przed wejściem kręcił się rudy kot. Było gorąco i w głowie robiłam przegląd garderoby, nieprzygotowana na aż takie upały, gdyż moja polskość myślała o złotej jesieni i innych konwenansach, które nijak nie przekładają się na nadmorski kraj. Wiedziałam o nim równie mało – przelotnie przeczytałam przewodnik, zaznaczając miejsca, które chciałabym zobaczyć. Był podzielony na dzielnice. Ta opowieść będzie o tym, jak podczas tygodniowego urlopu nie opuścić jednej dzielnicy. Jak odkryć piękno, przyjaźń, spontaniczność i tradycję. Nie wiem, czy Was zachęciłam, ale posłuchajcie. Może powiecie: i tak nie rozumiem historii tego swetra. A może uśmiechniecie się, może pomyślicie, że dobrze, iż znaleźliśmy się w tym miejscu w tym czasie… zatem cofnijmy się prawie trzy lata wstecz, gdy świata nie unieruchomiła pandemia, gdzie żyliśmy beztrosko i całowaliśmy się na powitanie z nieznajomymi, bo taka kultura miejsca, w którym z różnych powodów się znaleźliśmy. Dla mnie to podróż sentymentalna, a wzruszenia są przecież dobre, prawda? Pierwszego wieczoru zostaliśmy w apartamencie, zbierając siły na nieuchronnie nadchodzące „jutro”, budzące nutkę ekscytacji. Tej nie zabrakło już na starcie, gdyż zatrzasnęłam klucz w pokoju, nieprzyzwyczajona do samozamykających się drzwi. M. znalazł na śmietniku jakieś stare drzwi, wspiął się po klamce i przez (na szczęście nie zamknięte) okno, wszedł do środka. Oczywiście uruchomiło to straż sąsiedzką, która czujnym okiem patrolowała ulicę. Schodząc w dół, wypatrywaliśmy słynnych azulejos, które w mniejszych lub większych ilościach ozdabiały ściany. Typowi turyści, by rzec można. Mijaliśmy małe sklepiki, minęliśmy oryginalny zakład krawiecki, szyjący afrykańskie suknie z barwnych materiałów, zastanawiać się, o co chodzi. Zagadka rozwiązała się za rogiem, gdyż było tam jedno jedyne drzewo, rzucające wielki cień, pod którym siedziały afrykańskie kobiety, sprzedające jakieś orzeszki i prowadzące zażyłe rozmowy – widok niespotykany. Nie odważyłam się im zrobić zdjęcia. Żałuję. Na środku placu był akurat organiczny targ. Lubię targowiska, z całym kolorytem i strukturą zakamarków, gdzie zawsze można znaleźć coś dla siebie. Trafiliśmy na stoisko z rybami w puszkach. Nie jestem fanką ryb, ale blisko morza trzeba je spróbować. Wybraliśmy kilka smaków, po czym wywiązała się rozmowa z właścicielem – w skrócie dowiedzieliśmy się, iż ma partnera biznesowego w Polsce i jego puszki można u nas zamówić przez Internet w Warszawie. Uśmiechnął się na tą myśl, a my dokupiliśmy „wizytową” puszkę, w której zamknęliśmy mniejsze puszki, robiąc sobie rybną matrioszkę na wzór portugalski. Dziś trzymamy tam zdjęcia. Oczywiście z tych wakacji. Krążąc w labiryncie targowiska trafiliśmy też na stoisko z biżuterią. Przepiękną. Właściciel opowiadał nam, że robi ja jego żona, która jest botanikiem. W jakiś chemiczny sposób wytrawia liście, tak by zostały tylko żyłki, po czym macza je w srebrze. Zakupiliśmy dwa, dla naszych mam. W ten oto sposób pamiątki były zaliczone. Postanowiliśmy powłóczyć się jeszcze trochę, po czym znaleźć sklep, w którym kupimy słynne porto i chleb do konserw. Cel zrealizowano bardzo szybko. Równie szybko przygotowała się kolacja (wybiegnę w przyszłość, mówiąc Wam, że niedawno zrobiliśmy w domu randkę na wzór tamtej kolacji – ryby zamówiliśmy w stolicy w firmie Konserwa, chleb tostowy na wzór tamtego wieczoru i porto też udało się dostać). Było romantycznie, mimo popołudniowej pory. Porto smakowało wybornie, temperatura trochę spadła, więc powtórnie wyszliśmy na nasze wzgórze pełne niespodzianek. Jedną z nich była obecność mini sklepików. Wchodziliśmy do każdego, witając się z właścicielami z Bangladeszu czy Nepalu, którzy prowadząc takie małe interesy utrzymywali swoje rodziny, tam, daleko. Trochę to smutne, bo każdy opowiadał o tym z sentymentem, dlatego by im poprawić nastroje, opowiadaliśmy, że też prowadzimy sklep spożywczy w Polsce, robiliśmy selfie i szliśmy dalej. Ok, z niektórymi piliśmy też małe piwko. Co tu dużo mówić, w głowie szumiało, na placu restauracje zatłoczone, gwar, śmiech, zapach jedzenia, Afrykanki zabrały orzeszki, a nas prowadził pęd miasta. Nagle ktoś coś do mnie powiedział, miał na głowie kapelusz słomkowy i długą, siwą brodę. Szczery uśmiech i melodyjny głos, który zapytał: Sister, napijecie się z nami piwa? Zanim zdążyłam odpowiedzieć, znikł w kolejnym małym sklepiku, by za chwilę się pojawić z duża plastikową butelką i kubeczkami. Na to wspomnienie jest mi i wesoło, i smutno. Giovanni. Sycylijczyk. Brat. Gandalf. Przyjaciel. Dobry Człowiek. Opowiedział, że przyleciał na sezon letni do Lizbony i pracuje na zamku na wzgórzu, gdzie z rana przebiera się za Gandalfa z Władcy Pierścieni, ludzie robią sobie z nim zdjęcia. Powiedział, że jeśli nie mamy pomysłu na wieczór, to zabierze nas w dobre miejsce z muzyką, tylko musimy kupić butelkę piwa (plastikową, litrową). Przeszliśmy kawałek, by wspiąć się po schodach przy murze pełnym grafitti, gdzie na górze mieścił się bar. Dużo ludzi siedziało na schodach, niektórzy tańczyli, inni rozmawiali. Nasz przewodnik okazał się wspaniałym człowiekiem, dlatego postanowiliśmy spotkać się z nim następnego dnia. Pod tym sklepem, gdzie wpadliśmy na siebie pierwszy raz.

Następnego dnia pierwszy raz zaspaliśmy na przejażdżkę tramwajem linii 22.

Lubimy gubić się w miastach, więc nie pamiętam, co oglądaliśmy za dnia. Gdy zbliżał się wieczór, Gandalf już na nas czekał. Powiedział, że dziś jeszcze nie jadł ciepłego posiłku i żebyśmy poszli z nim coś zjeść. Zaprowadził nas pod kościół, gdzie rozdawano jedzenie. Wtedy dowiedzieliśmy się, że nie ma stałego miejsca zamieszkania. Żadnego miejsca zamieszkania. Tak, jest bezdomny. Tak, śpi pod zamkiem w kartonie. Było to nasze pierwsze bezpośrednie zderzenie z bezdomnością. Przyniósł ten „ciepły posiłek” i ledwo go zjadł. Podobno był obrzydliwy. Spontanicznie i jednogłośnie zaprosiliśmy go jutro z nami na obiad do restauracji.Powiedział, że pokaże nam typowo portugalskie miejsce. Labirynt ulic, piękne murale i malutki lokal. Bar Dona Antonio. Na ścianie za barem figura Matki Boskiej, obwieszona różańcami. W tle fado. Podobno jeden był też od kogoś z Polski. Właściciel nie mówił po angielsku, ale poczęstował nas pysznym porto. Przewijało się tam dużo ludzi, coś zagadywali, ale Gandalf oznajmił, że zna realia i nie jesteśmy tam bezpieczni. Że ci ludzie mogą nas okraść albo naciągnąć i żebyśmy lepiej już poszli. Cenna rada i tym bardziej polubiłam tego człowieka, który był nam po prostu życzliwy. Następnego dnia po raz drugi zaspaliśmy na zabytkowy tramwaj linii 22. Gandalf pracował na zamku, jak już wspominałam. Był prawdziwie wolnym „niebieskim ptakiem”, który uważał, że wizyta w urzędzie miasta, by załatwić stałe miejsce „postojowe” dla swojego biznesu na cały dzień, które było bezpłatne, wymagało jednak czynności odwiedzenia przybytku władzy i złożenia podpisu, uwłacza właśnie tej jego w o l n o ś c i, dlatego stał tylko z rana. W jego kartonie, który podobno był bardzo duży, było bardzo ciemno, ale nigdy nie zaspał. Dbał o siebie, o higienę, jeśli to Was interesuje. Nie wiem, czy mówił nam, skąd ma strój Gandalfa. Nie widziałam go w tym stroju i dopisuję to na listę rzeczy, których w życiu żałuję. Poszliśmy razem do nepalskiej knajpki. Serwowali pyszne jedzenie. Na ścianie był posąg i maszynka do kręcenia modlitw. Przy sąsiednich stolikach ludzie pili piwo z plastikowych butelek na szklanki. Dowiedziałam się od dziadka, który przed wejściem palił papierosa, że właściciel lokalu już dwa razy wszedł na Mont Everest w podziękowaniu za to, że ego rodacy mogą pracować w Portugalii i pomagać swoim nepalskim rodzinom. Byliśmy na fado, niestety typowo turystyczne, gdyż nie znaliśmy miejscówek, ale i tak bardzo mi się podobało. Muzyka, saudade, długie czarne włosy, gitara. Pokochałam tą muzykę i towarzyszy mi do dziś, nie ukrywam, że Portugalia stała się dla mnie miejscem, gdzie na pewno wrócę, a tymczasem czytam o niej i łapię odłamki piękna tego kraju, które przechowuję w głowie w specjalnym pudełku. Z Gandalfem spotkaliśmy się po koncercie i kolacji (ryba). Zabrał nas gdzieś ponownie. Przed pożegnaniem wyznał, że marzy mu się powrót na Teneryfę, gdyż tu już się robi zimno, jest coraz mniej turystów i zbiera na bilet. Nieśmiało zapytał, czy mu się dorzucimy z 10 euro. M. nie słyszał całości i coś odburknął, wyszło to niegrzecznie. Myślałam o tym w nocy. Następnego dnia po raz trzeci zaspaliśmy na tramwaj linii 22. Aha, przecież powiecie, że ten tramwaj jeździ cały dzień. Owszem. Ale początkowy przystanek miał w naszej dzielnicy i zawsze była długa na kilkanaście metrów kolejka. Tylko z samego rana można by było się tam dopchać i może nawet siedzieć. Obudziłam się pierwsza i sprawdziłam, ile taki bilet z Lizbony na Teneryfę kosztuje. 100 euro. Mało nie mało. Mamy. Obudziłam M. Powiedziałam mu: czy chciałbyś odmienić komuś całkowicie życie? Jednogłośnie stwierdziliśmy, że kupimy Gandalfowi ten bilet. Napisałam do niego, że po pracy pod tym samym sklepem i że mamy dla niego niespodziankę…Tu następuje starannie wykropkowana chwila ciszy. ... Spróbujcie sobie wyobrazić reakcję Gandalfa, gdy mu o tym powiedzieliśmy! Chwilę zajęło nam znalezienie kafejki internetowej, żeby móc wydrukować na miejscu potwierdzenie lotu. Pamiętam, że było to w siedzibie Western Union, gdzie patrzono na nas jak na dziwaków. Udało się. Z biura wyszliśmy z człowiekiem, którego los odmieniliśmy, który za tydzień miał wrócić tam, gdzie jest ciepło, gdzie ma przyjaciół. Aha, nie zdradziłam Wam, jaki Gandalf miał plan na Teneryfę. Oczywiście nas tam zapraszał. Zatem miał zamiar znaleźć fajną jaskinię, taką, w której już ktoś wcześniej mieszkał, urządzić się tam, chodzić do miasta po ryż i zapasy, gotować na ognisku i robić rzeźby z lawy, z czego by się utrzymywał. Odjazd totalny. Ja chcę tam być! Postanowiliśmy uczcić ten moment, zapraszając Gandalfa na cos do jedzenia i chill w naszym apartamencie. Powiedział, że tym razem on pokaże nam restaurację. Mieściła się znowu na wzgórzu – topografię tego miejsca mam w małym palcu. Lokal mały, z kartką w kratkę na drzwiach z menu z trzema pozycjami i lokalsami w środku. Sama w życiu tam bym nie weszła, ale Gandalf rekomendował, że mają pyszną rybę i dobre ceny, co rzeczywiście się sprawdziło i było kolejnym punktem do wspomnień. Po posiłku poprosił, żebym kupiła dużą marchewkę, co mnie bardzo zdziwiło. Ale poszłam do nepalskiego sklepu i wybrałam najładniejszą, jaką tam zastałam. W naszych-nie-naszych skromnych progach poprosił na wejściu, czy może wziąć prysznic. Woda była gorąca, a my po części wzruszeni. Po wyjściu z łazienki poprosił o nóż, mieliśmy tylko plastikowy, złamał ostrze i kilkoma sprawnymi ruchami wydrążył marchewkę w środku, było to niczym magiczna sztuczka. Powiedział, że robi nepalskie chillum. Jak łatwo już teraz się domyślić, napchał tam haszu, z rdzenia marchewkowego zrobił filtr i zaczął świętować swoją podroż do „lepszego świata”... Opowiedział wtedy nam historię swojego życia. Jak miał 17 lat wyszedł ze swojego domu w Palermo, gdyż nie dogadywał się z ojcem. Mama zmarła, gdy był mały. I nigdy tam nie wrócił. Objechał pół świata, z każdego kraju miał na palcu sygnet. Legitymował się włoskim dowodem osobistym i nepalskim prawem jazdy. Na świecie ma 7 synów, z większością ma kontakt. Nigdy nie zagrzał miejsca w jednym spocie. Był wolny jak ptak. Nie mi oceniać. Nigdy nie spotkałam kogoś z takim życiorysem, wy pewnie też. Był dobrym człowiekiem i dobrzy ludzie mu pomagali. Władał kilkoma językami, których nauczył się na ulicy... to była noc długich opowieści. Następnego dnia znowu zaspaliśmy na tramwaj linii 22.

Tydzień w Lizbonie zleciał szybko. Byliśmy w pięknych zakątkach naszej dzielnicy, gdyż w połowie pobytu stwierdziliśmy, że mamy tu już kolegę, może namiastkę przyjaciela i nie chce nam się zwiedzać pobieżnie reszty, zresztą byliśmy pewni, że jeszcze tam wrócimy. Byliśmy na koncercie nad rzeką, gdzie jakaś kobieta tańczyła boso w zwiewnej sukience, na zamku, gdzie graffiti mieszało się z kolorowym praniem schnącym za oknami, w spalonym kościele, na dziwnym tarasie widokowym, na wybrzeżu.. chodziliśmy pozornie bez celu szukając czegoś, czego nie umieliśmy zdefiniować, a tak naprawdę czekając na wspólny posiłek i leniwe wieczory. Ostatniego dnia Gandalf zabrał nas ze swoimi znajomymi Nepalczykami do restauracji, gdzie jedliśmy same pyszności, piliśmy sangrię i żyliśmy niespiesznym życiem Portugalii...

Ostatniego dnia nawet nie próbowaliśmy wstać na tramwaj linii 22.

Zeszliśmy do miasta, pożegnaliśmy się na placu, zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie i wsiedliśmy do taksówki. Wtedy ostatni raz widziałam Gandalfa. Jego stałym powiedzeniem był okrzyk: Shamballa! Mówił to w radości, przy toaście, przy spotkaniu z życzliwą osobą. Krzyknął nam to tez wtedy, gdy wysłał wiadomość głosową tydzień: Shamballa! Doleciałem na Teneryfę! Szczerze mówiąc martwiłam się o niego, ale odetchnęłam z ulgą, gdy już tam był. Przez blisko dwa lata dzwoniliśmy do siebie. Miał mieszkanie, przygarnęli go znajomi. Dali pokój, w którym miał nawet lodówkę i telewizor. Pracował na parkingu, gdyż w Hiszpanii nie można przebierać się na ulicy bez pozwolenia i zbierać pieniądze. Na początku próbował, przed oczami mam obrazek uciekającego przed policją Gandalfa w długiej szacie. Przyszła pandemia, my spodziewaliśmy się dziecka. Dużo się działo, więc i telefony były coraz rzadsze. W pewnym momencie nasz kontakt się wyciszył. Minęło lato, moja ostatnia wiadomość do niego nie została odsłuchana. Urodziła się M. Pandemia dalej szalała. Myślałam, że Gandalf wyjechał do Nepalu czy gdzieś daleko, zmienił numer, żyje znowu po swojemu. Ale nie dawała mi spokoju myśl, że czuję się po części odpowiedzialna za tego człowieka. Znaleźliśmy jego adres, gdzie wysyłaliśmy mu koszulki – jedną z projektem Shamballa a drugą z jego podobizną, co prawda był to Duch Gór, zaprojektowany w Galerii Kotlina w Międzygórzu, ale wyglądali identycznie. Shamballa! List przetłumaczyła nam M. ciocia z Meksyku. Po około miesiącu dostałam smsa, po hiszpańsku. Czułam, że uginają się pode mną nogi, przeczycie nie zwiodło. Wujek Google przetłumaczył wiadomość od przyjaciela Gandalfa, iż w czerwcu miał atak serca i zmarł. Jego grób jest na Teneryfie, na pogrzebie była siostra i syn z Anglii. Łzy popłynęły same. Nasz Przyjacielu, Bracie. Żyłeś szczęśliwie. Dołożyliśmy małą cegiełkę, byś na koniec życia miał dach nad głową i ciepłe posiłki. Spoczywaj w pokoju, wierzymy, że jesteś w Krainie Shamballa. [*]

Schody, jazz, jazgot rozmów. Gandalf powiedział wtedy, że chce wyruszyć na Teneryfę

Dzień 1. Zatrzaśnięty w środku klucz. Straż sąsiedzka czuwała!

Rybne przysmaki z organicznego targu - dziś w tej puszce trzymamy zdjęcia i wspomnienia

 

Joanna Kumela - absolwentka poznańskiej ASP, miłośniczka podróży, kawy, książek i fotografii. Postmodernistyczna kolekcjonerka wrażeń, myślicielka wizualna, która tworzy - głównie do szuflady, onieśmielona światem, który z pewną dozą wrażliwości stara się odkrywać każdego dnia.

bottom of page