Szliśmy we dwoje w milczeniu. Nie wiem, która była godzina. Straciliśmy poczucie czasu, tak jak często nam się zdarzało. Była noc, a może już nad ranem, nie wiem. Na ulicy nie było nikogo, dopóki z bramy kamienicy po lewej stronie nie wyłoniła się nagle kobieta w wieku około pięćdziesięciu lat. Włosy miała siwe i ścięte na jeżyka, nosiła okrągłe okulary w cienkich oprawkach. Na smyczy prowadziła trzy yorki – dwa na czerwonej smyczy i jednego na niebieskiej. Ten na niebieskiej ciągnął tyłkiem po chodniku, odmawiając dalszego spaceru. Kobieta zwracała się do niego bardziej z rozbawieniem aniżeli rozdrażnieniem, jakby rozmawiała z człowiekiem, prosząc, by nie robił scen. Nie wiem, czemu się tak na niej skupiłam. Może po to, by nie myśleć o tym, że atmosfera zrobiła się ciężka. Pewnie powiedziałabym mu coś o tej kobiecie, gdyby atmosfera nie była tak gęsta.
Szliśmy tak jeszcze chwilę w ciszy, zanim powiedział:
– Chodź, usiądźmy.
Zgodziłam się. Wziął mnie za rękę, choć nie powinien. Na to też się zgodziłam. Miał szerokie dłonie o długich szczupłych palcach. Były ciepłe.
– Zapalimy?– zapytał, na co ja odpowiedziałam, że się zgadzam.
Przed wyjęciem papierosa ze swojej paczki odpalił najpierw mnie. Ręce chyba mu drżały, choć nie jestem pewna. Byłam trochę pijana. Jego minę widziałam jednak wyraźnie. Źrenice chodziły mu z lekka, jakby bardzo szybko przenosił wzrok z jednego punktu na drugi, jakby patrzył przez okno pociągu. Myślał intensywnie nad tym, jak ująć w słowa to, co zamierzał powiedzieć. Przestraszyło mnie to, bo rzadko kiedy brakowało mu słów. Rozszerzyłam lekko oczy i patrzyłam na niego, czując narastające zdenerwowanie, czując, że to, co powie, zaraz wyciągnie mnie brutalnie z mojej strefy komfortu.
Na samą myśl o tym poczułam zmęczenie.
Moje ciemnobrązowe oczy świdrowały go w tym napięciu. On zaczął wydawać z siebie dźwięki, które jeszcze nie były słowami, lecz każdy kolejny zbliżał się do bycia słowem. Nim zwariowałam, powiedział:
– Ja jestem mężczyzną, a ty jesteś kobietą... – obwieścił. – Musimy porozmawiać.
Teraz patrzyłam już z przerażeniem.
– Chciałbym porozmawiać o… tobie i o mnie – wahał się, bo wiedział, że wchodzi z buciorami w nasze prywatne tabu. Że rozrywa błonę dziewiczą naszej znajomości. Że depcze wszystkie moje piękne niedopowiedzenia.
Chciałam uciec.
– Być może jutro będę żałował tego wszystkiego, co zaraz powiem, ale bez względu na wszystko, czuję, że powinienem to powiedzieć… To wszystko… – zaczął. – OK. Posłuchaj. – Uspokoił się, był gotów. – Jakaś część mnie z tyłu głowy mruczy, że być może wszystko to sobie wyobraziłem. Wymyśliłem sobie, nakręciłem w głowie taki film. Bo ja kręcę w głowie filmy. Kręcę strasznie. Serio. Myjąc się, kręcę. Jadąc autobusem, kręcę. Idąc ulicą, składam sobie w głowie sceny z moim udziałem. Idę ulicą i, przysięgam ci, przypieprzam w trzepak, bo kręcę film…
Zaśmiałam się. Czułam się wesoła w jego towarzystwie. Jakby słysząc moje myśli, mówił dalej, zachęcony.
– Ale ten głos, który mi mówi, że ja sobie to wymyśliłem… To jest moja niepewność, wiesz? To jest jakiś taki… Niezdrowy duch. Jakaś niedobra energia, ty lubisz mówić o energii. W sensie, że… ja wierzę, że tak mogło być, ale jednocześnie bardziej nie wierzę, niż wierzę… OK, posłuchaj. NIE wymyśliłem sobie tego.
I widzę, że chciałabyś zaprzeczyć i że zaraz powiesz mi wiele protekcjonalnych rzeczy. Że powiesz, że nie powstała między nami żadna więź.
Chciałam zaprzeczyć. Chciałam powiedzieć, że odebrał wszystko źle. Że nie powstała między nami żadna więź. Że nie chcę go urazić, ale to nie tak... Spróbowałam to wyrazić. Spróbowałam zacząć jakoś tę wypowiedź, ale się gdzieś zakręciła. Gdzieś zagubiły się w niej wątki. Moje słowa brzmiały sucho.
Bez pokrycia. Mówiłam mu, że kocham mojego mężczyznę i zależy mi na moim związku. Słowa te zabrzmiały jednak jak sztywna formuła, jak wyuczona na pamięć kwestia, w której zawiera się zero emocji.
Na jego twarzy nie pojawił się zawód. Nie pojawił się smutek. Zniknął z niej również wstyd, który wcześniej tak intensywnie się tam malował. Patrzył na mnie z kompletnym spokojem, jakby coś zrozumiał. Wypuścił dym – częściowo przez usta, częściowo przez nos.
– Jeszcze jakieś pół godziny temu byliśmy w jednym z najpiękniejszych ogrodów, w jakim kiedykolwiek miałem okazję przebywać. Poszedłem tam z tobą o drugiej nad ranem, choć jutro muszę być w pracy. Namówiłaś mnie, żebym włamał się do niego, skacząc przez ogrodzenia, i przemykał krzakami, ukrywając się przed kamerami tamtejszego ciecia. A potem pokazałaś mi zajebistą panoramę.
Czy naprawdę dziwisz mi się, że chciałem cię pocałować?
Odpowiedziałam, że zabrałabym tam każdego. Brata, przyjaciółkę czy matkę. Za tę matkę trochę skarciłam się w myśli. On patrzył na mnie tak, jakby to usłyszał i nie usłyszał jednocześnie.
– Nie zrozum mnie źle. Ja po prostu potrzebuję jasności. Ja nie oczekuję od ciebie jakiejś konkretnej odpowiedzi, ja oczekuję jakiejkolwiek. Odpowiedzi na pytanie, o co z nami chodzi. Kolejny raz upijamy się we dwoje, przeżywamy jakąś euforię, jakieś chwilowe szczęście. Tańczymy, tarzamy się po ziemi, przytulamy i patrzymy sobie w oczy, tak jak się nie patrzy w oczy każdemu. Balansujemy na granicy…
Na granicy czego właśnie?
– Kocham mojego mężczyznę, zależy mi na moim związku – powiedziałam mu.
– OK, już o tym wspominałaś i jakaś część mnie cieszy się, słysząc to. Cieszy się z twojej potrzeby przyzwoitości. Jakiejś pokrętnej, chaotycznej potrzeby przyzwoitości. Bo ty cała jesteś czymś pokrętnym. Wszechobecnym nieuporządkowaniem. Co byś nie zrobiła, to emanuje od ciebie to niezdecydowanie, od kwestii wyboru batonika po opinię na temat życia po śmierci. Tak samo silne jest to niezdecydowanie podczas wyboru mars czy 3bit, jak przy decydowaniu o prawdach typu po śmierci jesteśmy magicznym pyłem, który unosił się będzie w kosmosie, lub świat to skała, a my umrzemy i znikniemy.
Ty nie wiesz, ty nic nie wiesz, nie potrafisz zdecydować. Zawsze się brudzisz, jak jesz. Upijasz się i strzelasz fochy. Obrażasz się za brak atencji. I jesteś destrukcyjna. Krzyczysz i robisz widowisko.
Bijesz i drapiesz.
Jesteś niebezpieczna. Dlatego czasami krzyczę do ciebie, żebyś ogarnęła swoje życie! Żebyś wreszcie coś uporządkowała! Żebyś doprowadziła coś do końca! Krzyczę niby do ciebie… ale tak naprawdę to do siebie krzyczę. Bo jak na ciebie patrzę, to widzę siebie. Jakbym oglądał siebie z boku, jakby jakiś silny element mojego jestestwa przybrał fizyczną formę, wyfrunął niczym dżin z lampy, przyjmując fizyczną formę…
Spojrzałam na niego, uśmiechając się trochę głupio, trochę smutno.
– Wybacz, trochę poleciałem. Chodzi o to, że… To nie jest wyznanie miłości. To jest wyznanie, że… pojawiło się we mnie coś. Pojawiło się we mnie jakieś pragnienie, jakaś tęsknota. I choć z reguły, można by powiedzieć, takie emocje nie są specjalnie logiczne ani racjonalne, w tym wypadku są nawet bardziej niż zwykle nielogiczne i nieracjonalne. Bo ja, widząc taką dziewczynę, powinienem uciekać. Widząc dziewczynę, która najprawdopodobniej bawi się mną. Traktuje mnie jako źródło bodźców, których nie może uzyskać skądinąd, nie może dostać od tego, z którym sypia, chodzi do kina i wyjeżdża na weekend. Która jest czasami ze mną, zamiast być z nim, ale potem jest z nim, zamiast być ze mną. Widząc dziewczynę, która sobie pogrywa. Która jest femme fatale, podręcznikową niemal. Czemu nie uciekam?
Patrzyłam na niego, a w oczach stanęły mi świeczki. Otrzeźwiałam trochę i serce biło mi dość szybko. Powiedziałam, że nie wiem, co mam mu na to odpowiedzieć, wyciągając papierosy z torebki. Odpalił mi mojego vogue’a, wyciągnął z kieszeni dżinsów swoje marlboro goldy, zapalił i zaciągnął się, patrząc w bok nieobecnym wzrokiem, wypuszczając z ust wąski strumień dymu, jak gdyby wybudził się z transu.
Zamierzał kontynuować.
– Wszystko mi mówi, bym uciekał. Wszyscy mi mówią, bym uciekał. A ja nie potrafię. Ja chcę więcej. Myślałem, że może jestem po prostu samotny, tak straszliwie samotny, że nie zważam już na nic, że poddaję się każdemu, najmniejszemu nawet bodźcowi. Jednak przeżyłem już trochę, uwierz mi. Przeżyłem wystarczająco dużo, by mieć choćby minimalną samoświadomość. I wiesz, zawsze lubiłem silne kobiety. Konkretne i charyzmatyczne. Moje kobiety były zawsze bardziej zaradne niż ja. Były silnymi osobowościami. Jak na ciebie patrzę, to wiem, że taką nie jesteś. Widzę, jak robisz dwa kroki w przód i jeden w tył. Jak twoje emocje zapalają się i gasną. Jak obrażasz się na świat, gdy nie jest tak, jak chcesz, nawet jeśli masz świadomość, że przedmiotem afery jest coś błahego. A jednak, mimo to, mimo wszystkich znaków na niebie i ziemi, że codzienność dzielona z tobą musi być tak kolosalnym wrzodem na dupie… Chce mi się ciebie. Chce mi się… tobą zająć. Zaopiekować tobą. Może widzę w tobie…
Sam nie wiem… Jakąś możliwość. Możliwość dla mnie, żebym stał się lepszy. Żebym wziął za kogoś odpowiedzialność. Żebym wreszcie porządnie chwycił za stery. Może to wszystko sprowadza się do mnie… Może to jest jakimś zagmatwanym egoizmem?
Czułam, że gubię się już trochę w tym, co do mnie mówi. Nie podobało mi się, że wspomniał o innych. Nie podobało mi się to porównanie, to przedstawienie mnie jako gorszej... Chyba gorszej. A może lepszej? W jakiś zagmatwany sposób, w jakiś taki jego sposób... czułam się lepsza, jak do mnie mówił.
Nie wiem dlaczego, ale nawet jak mówił takie rzeczy, to ja czułam się lepsza. Lepsza, a może wciąż zła za to, jak o nich mówił. Nie wiedziałam już, jak się czułam. Dlatego właśnie w sposób wyjątkowy, całkowicie do mnie niepodobny, nie powiedziałam nic.
Zaskoczony trochę tym faktem, mówił dalej.
– Innym razem tak sobie na ciebie patrzę i jak kolejny raz dochodzę do wniosku, że jesteś śliczna, myślę sobie… Że może to po prostu to. Może nie jestem wyjątkowy, może nie doznaję niczego wyjątkowego, a jestem jedynie kolejnym samcem, który stracił głowę. Widzę spojrzenia tych gości, gdy idziesz ulicą w krótkiej spódniczce w gorący letni dzień. Jak ich głowy obracają się, jakby byli jakimś, nie wiem, mechanizmem. Takim jednym wielkim. I mają ten głód w oczach, który i ja chyba miałem, jak cię pierwszy raz zobaczyłem. Może ja, chcąc w sobie ten głód jakoś zdusić, chcąc udowodnić sobie, że jestem bardziej cywilizowany, ulepiłem wokół tego odczucia jakąś romantyczną otoczkę? Rozumiesz, o co mi chodzi? Znów nakręciłem sobie film, taki o emocji. Podczas gdy powinien być to film po prostu o pożądaniu. O prostej fabule, bez zbędnych zawiłości...
Ja wiem, że odlatuję, ale ty wiesz, o co mi chodzi, prawda? – Na jego twarzy pojawił się jak gdyby cień złości, może nawet jakiegoś żalu. – Kiedyś kłóciłem się z kobietami, gdy mówiły mi, że mężczyźni są nieskomplikowani. Dziś już tego nie robię, bo taka jest smutna prawda o nas. Mamy swoją dumę, wiadomo. Ale ona ma limity, które kobieta określa bardzo szybko... Uwłaczające, co? Przywodzi mi to na myśl chwile, gdy zwracałaś się do mnie z powodu nudy, z powodu jakiegoś kaprysu, a ja przybywałem z pomocą… Gotowy, by uratować księżniczkę. Rycerz na pierdolonym białym koniu.
To była wyłącznie jego decyzja, powiedziałam mu. Nikt do niczego go nie zmuszał. Nikt niczego mu nie kazał. Spojrzał na mnie tak, jakby właśnie przypomniał sobie, że siedzę obok niego. Popatrzył mi w oczy.
Mój wzrok był całkowicie nieruchomy. Twarz jak z kamienia, pełna jakiejś surowości, która pojawiła się tam nie wiadomo skąd. Pojawiają się we mnie często te rzeczy nie wiadomo skąd. Nie znam siebie, pomyślałam.
– Wybacz. Nie chciałem się wytrząsać – powiedział. – Nie o to mi chodzi. Nie chcę cię teraz obwiniać. Chcę być ponad to… – Zamilkł.
Znajdowaliśmy się na zacisznym skwerze, do którego doszliśmy krótką boczną uliczką, jakich w centrum było wiele. Siedząc na tej ławce, ukryci pośród zieleni, mogliśmy odnieść wrażenie, że miasto śpi, że jako jedyni jesteśmy jeszcze na nogach. To było jednak tylko złudzenie, bo miasto nigdy nie zasypiało całkowicie. Może właśnie słuchało tego dziwnego wywodu z równie dużą uwagą, z jaką słuchałam go ja.
Mimo wszystko powoli dawałam się ponieść jego słowom. Słuchałam go tak, jakbym słuchała opowiadania, jakby nie było to o mnie. Ładnie do mnie mówił o nieładnych rzeczach.
Nie pamiętałam, by ktoś tak ładnie mówił. Skąd ten chłopak wiedział takie rzeczy? Takie małe i duże?
– Ja wiem, że ty wiesz te rzeczy. W sensie, nie zaskakuję cię tak naprawdę tym
Wszystkim, co mówię. Albo przynajmniej dużą częścią. Bo wiesz je. Nawet jak o nich nie myślisz na co dzień, bo wolisz sobie płynąć przez życie z tym dziecięcym brakiem refleksji, to gdzieś tam pod paroma warstwami ignorancji w twojej głowie to wiesz. Jak działasz. Czym emanujesz. Podoba ci się to, co ci faceci czują. I może świadomie tego nie chcesz powodować. Może… Lecz podświadomie się tym delektujesz, czyż nie?
Nie
– W jakiś sposób rozumiem twoją potrzebę zaprzeczenia. Staram się ciebie zrozumieć.
Czuję jakąś głupią potrzebę tych starań. Nie rozumiem do końca dlaczego. Być może by uciec od tego osądu na temat twojej osoby. Bo byłoby mi przykro osądzić, że jesteś osobą złą… Nie chciałbym cię osądzać, bo nie chciałbym cię tym osądem skrzywdzić. Takie opory w sobie czuję. Choć przecież nic nas nie łączy. A może łączy nas wszystko… Widzisz, nie ty jedna masz problem, by zadecydować.
Znowu wyciągnął papierosy i pośpiesznie odpalił jednego. Tym razem o mnie zapomniał.
Zrobiłam to samo, wygrzebawszy z torebki paczkę i jedną z wielu zapalniczek, którą wzięłam od kogoś kiedyś i nigdy nie oddałam. Spojrzałam na jego twarz. Zdawał się zmęczony. Oczy miał trochę podkrążone, włos zwichrzony, a skórę twarzy lekko świecącą. Tańczyliśmy jeszcze niedawno. Lub dawno sama już nie wiem. To, co czułam w tym momencie, było tak inne niż to, co przy tym tańcu, że odnosiło się wrażenie, jakby minęły wieki... Od tego skradania się do siebie na parkiecie. Od subtelnego wzywania się nawzajem. Jakoś przyjemniej nam się rozmawiało w trakcie tej niewerbalnej komunikacji.
Czułam się wtedy radosna jak dziecko, które czekało długo, żeby wyjść na plac zabaw. I spokojniejsza. Dużo spokojniejsza niż teraz. Ptaki przebudził się i zaczynały swój śpiew. Złudzenie, że byliśmy jedynymi, którzy jeszcze nie śpią, gdzieś uleciało.
– W tych moich staraniach, w tej mojej potrzebie zrozumienia cię, doszedłem do wniosku, że jesteś tym wszystkim, co powiedziałem wcześniej. Jakimś niebezpiecznym zjawiskiem. Ja z kolei dochodzę do wniosku, że albo jestem masochistą... albo kryje się tam w tobie coś więcej. Bo czasami, jeśli się dobrze przyjrzeć, można to zobaczyć. Jak się popatrzy mocno w te oczy, to można zobaczyć jakąś taką niesamowitą... delikatność. Kogoś niewinnego, kto się zagubił, zakręcił w jakiejś trąbie powietrznej swoich doświadczeń, potrzeb – rzeczywistych lub wyimaginowanych – tęsknot, podniet…
Są to króciutkie momenty, które trudno wyłapać, ale gdy już się uda, to te oczy mają w sobie niesamowite piękno. Bo należą wówczas do kogoś, kto potrafi okazać jakieś niedorzeczne wręcz ciepło i czułość. Bardzo słodka jest taka czułość, kiedy człowiek na co dzień jest tak rozgoryczony... Bardzo się łaknie takiej czułości. Bardzo się czuje wdzięczność, gdy ktoś chce ci ją dać. Jak podarunek – mówił. – I patrzę w te twoje oczy znowu, patrzę mocno i myślę sobie, czy faktycznie ta osoba tam jest? Czy może to kolejna projekcja filmu odbywająca się tam właśnie głęboko, w tych twoich ciemnych oczach...
Odwrócił wzrok i znowu patrzył gdzieś w przestrzeń. Mi natomiast rozlała się po klatce piersiowej odrobina ciepła. Poczułam, że lepiej mi się oddycha. On był lekko przygarbiony i milczący. Jakby jego umysł brał wdech. W nie do końca oczywisty sposób, ale był przystojny. Mimo tego przygarbienia, tych podkrążonych oczu i rozczochranych włosów. A może właśnie przez to przygarbienie. Te podkrążone oczy. Te rozczochrane włosy.
– Wiesz, jaki jest problem ludzi? Jaki jest nasz największy problem? Stagnacja.
Czy tam stabilność. Stabilizacja – mówił. – Emocjonalna. – W jego głosie wybrzmiała ironia. – Gdzieś tam podświadomie czujemy, że musimy z kimś być. Spotykamy kogoś, kochamy tego kogoś albo wydaje nam się, że kochamy, nie wiem, tak czy siak trwamy sobie w tym i jest w tym naszym przeświadczeniu właśnie tak, jak powinno być. To takie społeczne przeświadczenie, powiedziałbym nawet – mówił dość szybko. – A potem tracimy tego kogoś i jesteśmy jakiś czas sami. W zależności od tego, jakimi jesteśmy ludźmi, staje się to prędzej lub później, ale zawsze się staje. Jak jesteśmy sami, nie opuszcza nas to przeświadczenie, że coś jest nie tak, że coś nie gra.
Nie wiedziałam już, czy mówi o wszystkich ludziach tego świata, czy tylko o naszej dwójce. Bez względu na to rozumiałam, co powiedział wcześniej. Byliśmy różni, ale w tak wielu aspektach tacy sami. Dopasowani do siebie. Dopiero teraz poczułam prawdziwe zmęczenie. Oraz chłód poranka. Popatrzyłam na źdźbła trawy, które zaczęły lekko błyszczeć od rosy, i widok ten wydał mi się zimny. Jakby nie była to woda, a szron. Nie zobaczyłam w tym nic odświeżającego, nic pozytywnego. Oplotłam się ramionami i pochyliłam w przód. Miałam ochotę, żeby mnie objął. Wiedziałam, że nie powinien, ale chciałam tego.
On nie wykonał jednak najmniejszego ruchu. Musiał mówić dalej. Ciągle musiał mówić...
– I mając to przeświadczenie, chwytamy się w końcu kogoś, tak? Bo nie chcemy być
sami, bo to takie niewłaściwe. Bo się boimy – mówił, patrząc mi w oczy. – Żeby przestać się bać, chwytamy się kogoś, tylko że to najczęściej jest martwe koło, wiesz? Bo bardzo często potem dalej czujemy strach. Strach przed wypuszczeniem tego kogoś z rąk. Żeby nie wrócić do punktu wyjścia, ale na dobrą sprawę cały czas w tym punkcie jesteśmy, rozumiesz mnie?
Nie zarejestrowałam tego, kiedy chwycił mnie za dłoń. Ale już byłam w tej dłoni, więc trudno.
– Wiem, że się boisz. Rozumiem to, że się boisz.
Moje usta poruszały się, a moje struny głosowe tworzyły dźwięki, które formowały zdanie. Zdanie o tym, że niczego się nie boję. Że jest dobrze. Że on odleciał na inną planetę. Chciałam powiedzieć również, że kocham mojego mężczyznę i zależy mi na moim związku, ale nie udało mi się. Spadła mi niczym kamień na głowę ta myśl, która mi po niej krąży przez większość czasu. Myśl o mojej samotności. Wtedy spojrzał na mnie i uśmiechnął się. Był to radosny, chłopięcy niemal uśmiech.
Następnie powiedział:
– Rozumiem cię, ale chcę ci coś powiedzieć. Odejdź od niego dziś wieczorem. Potem przyjedź do mnie. Kochaj się ze mną co najmniej trzy razy. Zostań do rana. Zjedz ze mną śniadanie. Wypij ze mną kawę. Resztę planu obmyślimy potem.
Spojrzałam na niego oczami pełnymi strachu. Dalej się uśmiechał, choć nie żartował. W jego głosie i w jego spojrzeniu było coś strasznie stabilnego. Coś, co mówiło, że bierze pełną odpowiedzialność za swoje słowa. Wydawał się jakiś mocniejszy niż zwykle. Silniejszy.
Moja głowa promieniowała. Nie chciałam tego wszystkiego, chciałam tylko, żeby było miło.
Nie chciałam tych wszystkich słów. Ale dostałam je. I musiałam coś z nimi zrobić. Patrzyłam na niego zupełnie niema. Czekał na odpowiedź. Gdy ta nie przychodziła, przestał się uśmiechać, spojrzał mi w oczy, a potem skierował wzrok na moje usta i przechylił się lekko w moją stronę. Moje ciało zaczęło samoczynnym ruchem zmierzać w jego kierunku. Podniosłam podbródek, nasze usta były na jednym torze. Uciekała odległość. Uciekały centymetry, jeden centymetr, drugi centymetr, trzeci... Aż zaczęły uciekać milimetry, jeden milimetr, drugi, trzeci...
– Kocham mojego mężczyznę i zależy mi na moim związku – powiedziałam do niego, zatrzymując swoją twarz przed jego.
Było już całkiem jasno. Nawet z naszego ukrycia, z naszego skweru było już widać, jak ludzie ruszają ulicą na spotkanie swojego dnia. Szybkim już od rana krokiem wydeptują na chodnikach ścieżki. Niewidzialne szlaki. Nie miał już więcej słów, bo nie było już więcej słów. Noc definitywnie dobiegła końca.
Nadszedł czas, by wracać do domu. Wstałam i opuściłam skwer.
Comments