I
Zapadł zmierzch. Stoję przy przystanku autobusowym, wpatrując się w śnieg padający na tle ratusza. Wokół palą się latarnie, a w mojej dłoni dogasa papieros. Dreszcze… czuję dreszcze, bo znowu zawiodłem. Tak, to chyba to. Nie potrafię pozbierać myśli. Nie wiem, co robić… Mój niepokój przerywa czyjeś spojrzenie. Nie, myślę pospiesznie, to tylko złudzenie.
Tu mnie nie znajdą, nie mogą. Ruszam palcami jak szaleniec, próbując otrzeźwić umysł, odczuwając każdy mięsień i ścięgno dłoni, nagle… błysk jasnego światła muska mój policzek. Wyrzucam plątaninę myśli i przygotowuję się na spotkanie z przeznaczeniem. Nadjeżdża miejski autobus numer 31. Na jego widok odczuwam jakąś dziwną ulgę. Odnajduję, prawie po omacku, miejsce na końcu autobusu, tuż przy szybie. Patrzę na swoje siedemdziesięcioletnie dłonie, są lekko czerwone. Serce mi łomocze. Dopiero teraz widzę wyraźnie, że autobus jest pusty. Oparty o zimną taflę szyby, próbuję uspokoić tętno. Oddycham powoli, bardzo powoli, tak że czuję każdą sekundę, niczym krople, które spadają mi na głowę, kap…, kap…, kap.., kap.., kap. Budzi mnie kierowca, świecąc mi w oczy latarką:
– Hej! No, ruszaj się Pan, to ostatni przystanek.
Patrzę na mężczyznę, na oko dwadzieścia lat młodszego ode mnie, noszącego okulary w drucianej oprawce. Widzę każdą zmarszczkę, bliznę pod lewym okiem, złoty ząb.
– Dziś Wigilia, chcę wracać do domu. Halo, piłeś Pan coś? Żyjesz?
Czuję się lekko otumaniony, dopiero odzyskuję czucie, bardzo powoli.
– No, rusz się! – grzmi, jak gdyby oddał strzał w sufit autobusu.
Wstaję.
– Gdzie jestem? – pytam.
– Zajezdnia na Gaju. No, wynoś się! – chwyta mnie za płaszcz, podnosi i wypycha na asfalt.
Otrzepuję się, czując jak spod kaszkietu wyrasta mi guz. Poprawiam okulary i powoli ruszam. Tylko dokąd? Wyciągam z kieszeni telefon. Jest rozładowany. Chowając go, dostrzegam coś w oddali. Zgasła jedyna lampa, przez co czuję się nieswojo, znów mam dreszcze. Spoglądam na zegarek. Za kwadrans piąta. Zaciągam się chłodnym powietrzem, rozglądając za czymś, choćby na pozór znajomym. W takich chwilach jak ta, mózg lubi płatać figle. Bezradnie ruszam drogą w ciemną noc. Muszę dotrzeć do domu. Ta myśl determinuje wszystkie moje siły, gdy czas dłuży się okropnie, a moje ciało coraz bardziej niedomaga. Mijam krzyż jubileuszowy, a przynajmniej taki widnieje na nim napis, który ledwo co widzę. Jestem na dobrej drodze. Śnieg cały czas ćmi przed oczami. Spoglądam w gwiazdy, próbując wyznaczyć północ, ale świeci zaledwie jedna, niemrawa gwiazdka.
– Jestem już spóźniony – mruczę pod nosem.
Droga się urywa, ale to nic, muszę iść dalej, muszę. Zapadam się w śniegu, z każdym następnym krokiem bardziej i bardziej, ale widok lamp, które majaczą w oddali, w dolinie, rozgrzewa moje zziębnięte policzki. Zegarek na dłoni wskazuje kwadrans po piątej. Moją uwagę przyciągają poruszające się gałęzie w pobliskim lesie. Nie, nie mogę dać się zawrócić. Już tak niedaleko. Stawiam niemrawe kroki. Jestem już coraz bliżej, coraz bliżej. Czuję ukłucie w lewej piersi, próbuję łapać się gałęzi, ale tracę równowagę. Ląduję o włos od dołu. Podnoszę się, choć przychodzi mi to z trudem. Ruszam dalej. Krok po kroku. Powoli wielkie kożuchy śniegu ustępują kamienistej ścieżce. Ledwie ruszam nogami, ale to nic, już jestem na dobrej drodze. Już słyszę kolędy, znów jestem wśród żywych. Opieram się o ogrodzenie, przecieram czoło chusteczką wyjętą z rękawa i idę dalej. Poznaję otaczające mnie ulice. To tu się wychowałem. Dostrzegam stodołę, w której niegdyś stał rumak imieniem Alojzy, koń mojego ojca. Woziłem nim żwir z Dunajca. A w budynku obok, lata później, lśnił mój pierwszy Ursus – Massey Ferguson 84’. Przyjechałem nim aż z Warszawy, bo nigdzie indziej nie można było go dostać. Ależ on był piękny tamtego dnia. Wyrastają przede mną drzwi, odrywając mnie od wspomnień. Och, Wielopole 28, mój ukochany dom, który samodzielnie wybudowałem. Naciskam dzwonek i zaraz słyszę w środku poruszenie. Zerkam na zegarek. Kwadrans po piątej, dziwne, no trudno i tak był stary. Otwiera drzwi moja synowa. Okularnica. Widząc moje przemoczone ubrania, od razu wygania mnie do łazienki. Po chwili, przez uchylone drzwi podaje mi świeże i wyprasowane. Od razu lepiej, myślę uśmiechnięty. Prowadzi mnie do salonu, wielce uradowana z mojego przyjazdu, ale i zmartwiona. W głębi pokoju siedzi przy syto zastawionym stole mój syn i jego dzieci: Henry i Hiacynta, a za ich plecami, w kącie stoi choinka, na której wiszą niezaświecone lampki.
– Tato, co Cię napadło? Mówiłem Ci, że Cię odbiorę. Czy to Ty stałeś na przystanku? Gdzie potem poszedłeś? Na piechotę do domu? – syn zasypuje mnie serią pytań.
– Spokojnie, to nie daleko. Musisz znaleźć żaróweczkę, która się spaliła, to będą znów świecić – mówię z przekąsem, wskazując na choinkę, która stoi koło okna. – No, gwiazdka już wyszła, więc pora jeść. Zmówmy pacierz, bo trochę zgłodniałem – odpowiadam.
– Najważniejsze, że jesteś cały. Dobrze Cię widzieć, Tato. – uśmiecha się do mnie mój syn.
Czuję, że tu jest moje miejsce, mój dom, moja rodzina.
Po zmówionym pacierzu i wysłuchanej Ewangelii, którą czyta mój wnuk Henryk, łamiemy się opłatkiem. Tulę ich do serca przez łzy, Michała i Kasię, Henryka i Hiacyntę. Śmiejemy się, składając sobie życzenia, by na koniec zasiąść do jedzenia.
Godzinę później, tak myślę, bo mój zegarek się zepsuł, leżę pod kocem najedzony i lekko pijany grzanym winem, rozkoszując się widokiem żarzącego się ognia w kominku. Dopijam grzańca, delektując się nowymi, cieplutkimi skarpetkami, a także moim, malutkim sukcesem. Mhm, siedemdziesiąt lat, a wciąż sprawny jak osiemnastolatek. Trochę kłuje mnie w sercu. Fakt, nie udało mi się przyjechać wcześniej, ale chyba dotarłem właśnie na czas i nie zawiedli się na mnie? – rozmyślam – Dobrze znów być w domu…
Z tą myślą i tlącym się płomieniem ukołysany, zapadam w głęboki, świąteczny sen.
II
Nazajutrz Pani Wróblewska krząta się po kuchni w radosnym, świątecznym nastroju. Piecze pierniczki, które później przyozdobi lukrem, tworząc ciasteczkowe ludziki, podobizny domowników. Po chwili rozlega się tupot małych stópek i dzieci Pani W. – Hiacynta i Henryk, zbiegają do kuchni by, jak każe tradycja, stworzyć również swoich przyjaciół w wersji piernikowych ludzików, którymi obdarzą pierwowzory, zaraz po powrocie do szkoły.
Pan Wróblewski w tym czasie jeszcze leży w łóżku i rozwiązuje krzyżówkę. Popija kawę i delektuje się swoim dniem wolnym od pracy, jednym z niewielu, kiedy może zostać dłużej w pościeli. Wybiła dziewiąta, gdy pojawił się w kuchni, co dla dzieci oznaczało jedno – czas prezentów. Pod choinką leżą cztery paczki, dwie zielone z czerwonymi wstążkami i dwie niebieskie obwiązane wstążkami w kolorze żółtym. Najpierw swój prezent rozpakowuje Hiacynta, która dostała grube, wełniane skarpetki, Ferrero Rocher i samochód na pilota. Następnie Henryk. On także otrzymał skarpety i Ferrero, a oprócz nich w pakunku leżał miniaturowy ciągnik marki Ursus, którym zafascynował go dziadek. Rodzice również znaleźli w swoich paczuszkach słodkości i skarpety, a prócz tego mama zyskała nowe romansidło, a tata pół litra koniaku, który od razu, wraz z żoną, spróbował. Dzieci bawiły się nowymi zabawkami, gdy zadzwonił dzwonek. Pan W. ruszył do drzwi i otworzył je z rozbawionym głosem, przerywanym czkawką.
– Tak słucham, umh, o co chodzi?
– Pan Wróblewski? Syn Kazimierza? – zapytał funkcjonariusz, pokazując odznakę.
– Tak, Panie władzo? Co się stało? – widok odznaki policyjnej zawsze otrzeźwiał Pana Wróblewskiego.
– Mogę na słówko? – zapytał funkcjonariusz i ruszyli do radiowozu.
Po kwadransie zdenerwowana Pani W. w końcu wypatrzyła męża w radiowozie. Stała w kuchni w napięciu, oczekując na Jego powrót. Po kolejnym kwadransie wrócił. Usiadł przy stole, martwo patrząc w ścianę.
– Wszystko w porządku, kochanie? Co się stało? Co Ci powiedział? – wypytywała Pani W. – Kochanie, proszę, odezwij się, co się dzieje? Skarbie! Mów, co się dzieje. CO CI POWIEDZIAŁ?
– Mój Ojciec wyszedł wczoraj z domu spokojnej starości i już nie wrócił.
Epilog
– Panie Wróblewski, proszę opowiedzieć mi jeszcze raz o ojcu. Jaki on był?
– Był raczej typem wesołka. Brał wnuki na ręce, opowiadał mojemu synowi Henrykowi o swoim czerwonym Ursusie, pokazując czarno-białe zdjęcia. Był nam tak bliski, dopóki nie zmarła moja matka.
Ta śmierć go zabiła. Stał się samotnikiem swojej męki. Samotnie jadał posiłki, przesiadywał godzinami w warsztacie i cały czas milczał. Chodził lekko przygarbiony w swoich wielkich okularach i z każdym rokiem trudniej było wydobyć z niego stłumiony śmiech, a później choćby nawet lekki uśmiech. Pewnego razu zdarzył się wypadek. Tata złamał biodro podczas pracy obok domu. Lekarz, który się nim zajmował w szpitalu, uparcie doradzał oddanie go do domu spokojnej starości. Miało to pomóc mu wrócić do rodziny, ale wtedy właśnie tata zaczął tracić pamięć. Jakby niewidzialna gumka wymazywała mu wszystkie bliskie osoby. To nas najmocniej dotknęło. Traciliśmy nadzieję z każdym spotkaniem, aż w końcu pielęgniarka poprosiła, bym już nie przychodził: „Jest w dobrych rękach, proszę mi zaufać i nie przychodzić. Marnieje Pan w oczach”.
– Jak Pan myśli, dlaczego Pański ojciec wyszedł tamtego wieczoru?
Drżącą ręką Wróblewski podał kartkę z życzeniami, na której były wypisane, bardzo niewyraźnie i z mnóstwem kleksów, imiona czwórki Wróblewskich.
– Znaleziono to na jego biurku. A tu jest jego notes – zadrżał głos Pana Wróblewskiego. Popłynęły obfite łzy. Wybiegł do toalety, zostawiając notes w ręku Pani Doktor.
Przekartkowała go w poszukiwaniu odpowiedzi. Znalazła znaczoną kroplami stronę. A oto jej treść:
Moja Najdroższa, straciłem Ciebie, a po latach i Michała. Ciebie już nie odzyskam i choć ta myśl nigdy mnie nie opuści, to pozostał mi nasz najdroższy Syn z rodziną. Byłaś i na zawsze zostaniesz moją miłością. Miej nas wszystkich w opiece.
Twój Kaziu

Jakub Fornagiel - student drugiego roku na kierunku filologia polska, specjalizacja edytorstwo na Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie. Zaczął pisać gdy miał 13 lat. W pandemicznym 2020 roku samodzielnie wydał tomik poezji „Granica Oblicza”.